24 listopada 2015 Redakcja Bieganie.pl Sport

Wspomnienie o Basi Szlachetce – mija dziesięć lat od jej śmierci


W 2000 r. pojechaliśmy sporą grupą warszawskich biegaczy, zorganizowanych przez Janusza Kalinowskiego, na maraton w Berlinie. W tamtych czasach impreza ta szokowała ogromem, doskonałą organizacją i wspaniałym, wielotysięcznym dopingiem.

Na starcie miałem ze sobą polską flagę. W tłumie było wtedy pewnie około setki biegaczy z Polski, a flaga przyciągała ich jak magnes. Zanim ruszyliśmy, podeszła do mnie, a raczej do biało-czerwonej chorągwi niesamowicie zgrabna, piękna i niezbyt wysoka blondynka. Przedstawiła się: Basia. Miała na sobie top, może jeszcze jakiś daszek lub czapkę, ale nie zapamiętałem. Zapamiętałem czerwone krótkie spodenki, właściwie majtki od kostiumu kąpielowego, na bardzo zgrabnej pupie, a z tyłu był biały napis: Polska. W całym tym tłumie nie było męskiego wzroku, który by tego widoku nie wyłowił. Trudno było tego dnia o lepszą promocję naszego kraju, moja chorągiew się już nie liczyła, choć właśnie dzięki niej poznałem Basię Szlachetkę. To było na krótko przed startem, potem Basia zniknęła mi z oczu.

14 lutego 2004 r. swój dwusetny maraton w Poznaniu biegł Jurek Bednarz. Zapamiętałem tę datę, bo dzień wcześniej miałem 35 urodziny, które spędziłem częściowo w drodze pociągiem do Poznania. Miałem ze sobą trochę piwa, chciałem nieco zabalować z maratończykami wieczorem w internacie, w którym nocowaliśmy przed maratonem. Ale jakoś nie było chętnych na piwo, poza Otto Seitlem z Ostrawy i jego żoną. Znaliśmy się z wcześniejszych maratońskich spotkań, a Czesi piwa nie odmawiali. Następnego dnia kilkudziesięciu gości Jurka miało pobiec grupą przez leśne, północno-zachodnie okolice Poznania, m.in. brzegiem jeziora Rusałka. Czekaliśmy jeszcze na jednego uczestnika, bardzo ważnego gościa, start się opóźniał. I wreszcie zajeżdża samochód i wysiada z niego fetowana niczym angielska królowa Basia. Dołącza do nas, towarzyszy jej niemiecki maratończyk i pies. Ruszamy na jubileuszowy dwusetny maraton Jurka. Zjechali wtedy kolekcjonerzy maratonów, najwięcej na liczniku mieli ich Tadek Dziekoński (atestator tras maratońskich z ramienia PZLA) i Jurek Bednarz. Otto Seitl z Ostrawy miał ich dużo więcej niż jakikolwiek Polak, podobnie jak poznany przeze mnie na maratonie białostockim Gunars Akerbergs z Rygi. Ale wśród polskich maratończyków najwięcej przebiegniętych maratonów miała wtedy właśnie Basia Szlachetka, było ich wtedy coś koło trzystu. Była też rekordzistką świata w biegu 48-godzinnym na hali (284 km, 2000) i rekordzistką Europy też na 48 godzin poza halą (348 km, 2003). Cały ten maratoński światek starych wyjadaczy ją po prostu wielbił, bo poza osiągnięciami biegowymi była bardzo atrakcyjna, sympatyczna, bardzo piękna.

Mieszkająca w podwrocławskiej miejscowości Jelcz-Laskowice Basia zarabiała na życie sprzątając domy w Niemczech. Jeden z jej klientów był maratończykiem i lekarzem, zaczęła z nim biegać w wieku 41 lat, wciągnęło ją to z kopytami. W wynikach w ultramaratonach i liczbie przebiegniętych maratonów kasowała najbardziej zapamiętałych facetów.

I niedługo po poznańskim jubileuszu Jurka gruchnęło w tym światku, że na którymś z niemieckich maratonów Basia niespodziewania zasłabła. Na badaniu okazało się, że ma bardzo zaawansowany nowotwór, który towarzyszył jej skrycie z pewnością dłużej niż bieganie maratonów. Ale Basia nie poddawała się, mimo choroby biegała dalej. Czytała wspomnienia Lance Armstronga, który walkę z rakiem wygrał, szła jego śladem. Leczenie okazało się kosztowne, w całym kraju organizowane były zbiórki pieniędzy. Sam jedną taką małą zbiórkę z kolegami z Galerii zorganizowałem na półmaratonie „Cud nad Wisłą” Ossów-Radzymin. W Warszawie Basia i jej liczni przyjaciele zrobili duży biegowy happening pod hasłem „Nie dam się, zabiegam raka”. Wziąłem w nim udział, Basia tryskała optymizmem, nie przyjmowała do wiadomości, że tę walkę można przegrać. Ale tak naprawdę to było pożegnanie.

24 listopada mija dziesięć lat od śmierci Basi. Zmarła w Hamburgu, ale pogrzeb był w Jelczu-Laskowicach. Pojechałem na niego, dzięki uprzejmości Joycat i jej męża, zabrali mnie swoim autem. Był mroźny, lodowaty dzień, a w pogrzebie wzięło udział wielu biegaczy z Polski, Niemiec i pewnie innych krajów też. Basia była na tyle znana, że mszę w bardzo zimnym kościele prowadził tamtejszy biskup, o ile dobrze pamiętam, a uroczystość była prowadzona w językach polskim i niemieckim. W Jelczu-Laskowicach organizowane były, a może jeszcze są, memoriałowe maratony, upamiętniające Basię. Na dniach ma być ukończony i pokazany o niej film. Była wyjątkowym zjawiskiem, wielu tak jak ja znało ją niezbyt dobrze, ale zapamiętało na zawsze.

Janek Goleń, jang.blox.pl

Film

5 grudnia o 11:00 w Jelczu-Laskowicach odbędzie się premiera 40 minutowego filmu: „Barbara Szlahectka – kilometry wspomnień.” Organizatorzy starają się dopasować wielkość sali do liczby widzów. Serdecznie prosimy każdego, kto będzie chciał wziąć udział w premierze, żeby wysłał na info@barbaraszlachetka.pl maila o swoim przyjeździe: Imię, (nazwisko opcjonalnie), Miejscowość, sposób dojazdu, telefon kontaktowy.

Prace nad filmem trwały prawie rok – opowiada autor, Paweł Sawicki z Telewizji Północna.TV – Reportaż o Barbarze Szlachetce jest czymś w rodzaju multimedialnego pomnika. Film jest ciągle aktualizowany o najnowsze zdjęcia, które cały czas otrzymuję. Niedługo po premierze będzie dostępny w internecie, na portalu YouTube.

Zwiastun filmu:

Możliwość komentowania została wyłączona.