berdsleysalazar
4 stycznia 2020 Krzysztof Brągiel Sport

Salazar vs Beardsley


Rok 1982. Boston. Na 27 kilometrze najstarszego maratonu świata zaczyna się pojedynek rodem z klasycznych westernów. Na placu boju pozostało już tylko dwóch biegaczy. Alberto Salazar, jeden z najlepszych amerykańskich długodystansowców w historii oraz Dick Beardsley – farmer z Minnesoty. Do mety pozostało 15 kilometrów, które przejdą do historii jako Duel in the Sun (Pojedynek w słońcu).

Gwiazda kontra ambitny farmer

Alberto Salazar wiosną 1982 roku miał niespełna 24 lata, ale już bogate biegowe CV. Dwukrotnie triumfował w maratonie nowojorskim. W roku 1980 okazał się najszybszym debiutantem w historii amerykańskiej lekkoatletyki, zatrzymując zegar na 2:09:41. Rok później wygrał już z wynikiem 2:08:13 co byłoby rekordem świata, gdyby nie fakt, że trasa w Nowym Jorku okazała się za krótka o około 150 metrów. Krótko mówiąc na początku lat 80-tych pochodzący z Kuby, ale wychowany w Wayland w stanie Massachusetts biegacz, był maratończykiem z absolutnie najwyższej półki.

Z Dickiem Beardsleyem sprawa miała się zgoła inaczej. Pierwszy maraton przebiegł w roku 1978 w czasie 2:47:14. Regularnie się jednak poprawiał notując pasmo 13-tu życiówek z rzędu, co zostało sklasyfikowane jako Rekord Guinnessa. W sezonie 1980, kiedy Salazar łamał już 2:10, pochodzący z rodziny hodowców bydła Beardsley mógł pochwalić się dość skromnym 2:15:11. Przełomem w jego karierze okazał się rok 1981. Najpierw z wynikiem 2:11:48 triumfował w pierwszej edycji maratonu w Londynie (Amerykanin wbiegł na metę trzymając się za ręce z Norwegiem Inge Simonsenem), a kilka miesięcy później wygrał maraton w Duluth w rodzinnym stanie Minnesota, gdzie jego rekord trasy 2:09:37 pozostał niepobity aż do roku 2014.

W Bostonie w roku 1982 to Salazar miał jednak status gwiazdy, a Beardsley’a – choć był na fali – mało kto traktował poważnie, jako godnego konkurenta dla nieoficjalnego rekordzisty świata. Szczególnie, że na linii startu pojawił się też inny doskonały długodystansowiec z USA Bill Rodgers, dobrze czujący się w stolicy stanu Massachusetts, gdzie wygrywał trzy razy z rzędu (w latach 1978-1980).

Alberto Salazar w autobiograficznej książce „14 minut” z typową dla siebie nonszalancją opisuje spotkanie z dziennikarzami na lotnisku w Bostonie, na kilka dni przed kwietniowym wyścigiem:

– Miałem ochotę przecisnąć się przez tłum, rzucając tylko: „Bez komentarza”, ale wziąłem głęboki oddech i powiedziałem sobie: „Chłopie, zachowuj się, jak przystało na zawodowca”. Zgodziłem się odpowiedzieć na kilka pytań. Kamery nagrywały, dziennikarze czekali z notatnikami w dłoniach.
– Alberto, czy liczysz na wygraną?
– W maratonie wszystko jest możliwe, ale myślę, że z liczbami nie da się dyskutować. – Jestem najszybszym zawodnikiem w tym biegu. I tyle.
– A Rodgers?
– Bill to świetny biegacz, wielki mistrz. Nie wolno go lekceważyć, zwłaszcza tutaj, w Bostonie – Resztę przemilczałem: że Rodgers miał już trzydzieści cztery lata, że pokonałem go w Nowym Jorku, że stracił dynamikę.
– A Beardsley?
– Jestem najszybszym zawodnikiem w tym biegu – powtórzyłem. Nie przechwalałem się, niczego nie udowadniałem, odpowiadałem szczerze.

„Co ty tu robisz, Dick?”

Do Bostonu Salazar przyleciał raptem 9 dni po mitingu na słynnym stadionie Hayward Field w Oregonie, gdzie stoczył pojedynek na 10000 metrów z Henrym Rono. Co ciekawe rywala dobrał sobie sam, licząc, że towarzystwo ówczesnego rekordzisty świata na 25 stadionowych okrążeń (27:22.47 z 1978 roku), pomoże mu w ustanowieniu nowego rekordu globu. Zabrakło niewiele. Salazar przegrał o mniej niż sekundę, zamiast rekordu świata bijąc swój rekord życiowy (27:30.00). Warto przypomnieć, że Henry Rono uważany jest za jednego z największych biegaczy wszech czasów, a pojedynek z Salazarem na mokrej bieżni w Oregonie był szeroko komentowany przez kibiców i ekspertów.

ronosalazar

W Bostonie tydzień po mitingu na Hayward Field, znany ze swojej chorobliwej wręcz ambicji Alberto wierzył, że to, co nie udało się na 10000 m, uda się w maratonie. Pogoda, jaka zastała biegaczy w tradycyjny dla bostońskiego maratonu trzeci poniedziałek kwietnia 1982 roku, zrewidowała jednak plany na bicie rekordu świata.

 Przyjechałem z zamiarem ustanowienia kolejnego rekordu świata, ale jak na tę porę roku było wyjątkowo słonecznie i ciepło, po południu słupek rtęci miał dojść nawet do 24 stopni Celsjusza – wspomina w autobiografii Salazar.

Pozostała walka o zwycięstwo na swoich ulicach, w mieście, w którym młody Alberto dorastał, nim przeprowadził się na studia na dalekie zachodnie wybrzeże (do Eugene).

– Mój status gwiazdy ułatwiał rywalom zadanie. Osiągnąłem taki poziom, na którym Dick Beardsley mógł skupić się wyłącznie na mnie, co upraszczało jego taktykę. Przed startem Dick, miły chłopak z minnesockiej wsi, którego ledwo co znałem, podszedł do mnie i podał mi rękę. Dość ozięble odwzajemniłem gest, ale nie dlatego, że chciałem być nieprzyjemny albo próbowałem zbić go z tropu; po prostu założyłem już maratońskie szaty, zasłoniłem twarz maską biegacza – pisze Salazar.

Z kolei Beardsley ostatnie chwile przed wystrzałem startera zapamiętał w taki sposób

– Kiedy tak stałem na linii startu tuż obok Alberto Salazara i Billa Rodgersa pomyślałem: „Dick, co ty do cholery tutaj robisz, pomiędzy tymi gośćmi?”. Chwilę później w mojej głowie pojawił się jednak inny głos: „Dick, zasługujesz na to, żeby tutaj być. Zapracowałeś sobie na to.”

Ostatnie 15 km poszli w trupa

Taktyka Salazara była prosta – przez większość dystansu chować się w grupie i zaatakować na ostatnich kilometrach. Miała to być identyczna strategia, która dwukrotnie doprowadziła go do zwycięstwa w Nowym Jorku. Na 27 kilometrze okazało się jednak, że nie ma się gdzie chować, ponieważ grupa przetrzebiła się do zaledwie dwóch osób – jego i Beardsleya. W dokuczliwym słońcu zaczęła się biegowa solówa.

– Dick wysunął się na prowadzenie i zaczęła się prawdziwa walka. Co pewien czas starał się mnie pozbyć, wystrzeliwując na kilometr albo półpełną parą do przodu i potem znów zwalniając, ale ja twardo deptałem mu po piętach. Gdy on zwalniał, ja atakowałem, pędziłem na pełnych obrotach przez trzydzieści, czterdzieści sekund, po czym wracałem do dawnego tempa… Sęk w tym, że Beardsley zawsze był krok przede mną… Połykaliśmy kilometr za kilometrem, Heartbreak Hill to pojawiało się na horyzoncie, to znikało, tłum widzów gęstniał i coraz głośniej nas dopingował. Zbliżaliśmy się do centrum Bostonu, Dick uparcie trzymał się pół kroku przede mną, a ja zaczynałem sobie uświadamiać, że chyba jednak go nie doceniłem – relacjonuje po latach Salazar.

Ostatnie 3 kilometry wyścigu toczono w szpalerze kibiców. Ulice wypełniły się mieszkańcami Bostonu, którzy chyba zrozumieli, że w ich mieście rozgrywany jest wyścig, który przejdzie do historii. Obrazki złapane przez telewizyjne kamery przypominają przejazd papieża papa mobile wśród wiwatujących tłumów. Salazar i Beardsley walczyli na całego, otoczeni policjantami na motocyklach i całym tabunem rowerzystów podążających ich śladem. Za metą ten drugi przyznał: Nie ustąpiłem na cal. Alberto również”. Miejsce do biegowej rywalizacji na ulicy zdawało się kurczyć. O pół kroku sensacyjnie prowadził mleczarz z Minnesoty – biegnący w charakterystycznej białej czapeczce, podobnej do tej, z którą w 1972 na IO w Monachium wygrywał Dave Wottle. 

Na ostatnich dwóch zakrętach przed metą doszło do małego zamieszania. Policjanci obstawiający bieg na motocyklach wplątali się w biegaczy. Salazar przystąpił do finałowego ataku, do typowej dla siebie finiszowej szarży. Beardsley na chwilę zginął gdzieś między motocyklami, ale po chwili znowu wyłonił się ze słonecznych promieni i rzucił się w szaleńczą pogoń. Salazar uciekał, Beardsley nie chciał odpuścić. Jednak to zawodnik w trykocie Nike przeciął linię mety jako pierwszy, do tego z nowym rekordem trasy i USA: 2:08:51. Ubrany w strój New Balance, początkowo lekceważony rywal finiszował zaledwie 2 sekundy później, z najmniejszą jak do tej pory stratą w historii Boston Marathon.

Ciąg dalszy nie nastąpił

Obaj biegacze po maratońskiej batalii w pełnym słońcu byli wycieńczeni. Najgorzej trudy upalnego biegu zniósł Salazar, który zgodnie ze swoim zwyczajem rezygnował z częstego sięgania po kubeczki z wodą, żeby nie marnować czasu. Podczas wyścigu miał stracić cztery i pół kilograma w samej wodzie.

Beardsley sięgał po napoje regularnie i pewnie dlatego w przeciwieństwie do rywala, na mecie nie musiano w niego wpompować kroplówką ponad czterech litrów płynów. Życie biegacza po tym, gdy o mały włos przegrał z najlepszym maratończykiem Ameryki, zaczęło się jednak mocno komplikować. Pomijając problemy ze ścięgnem Achillesa i brak postępów sportowych, poważniejsze okazały się wypadki samochodowe, czy ten, który przydarzył mu się… na traktorze. Do tego doszły operacje i uzależnienie od środków przeciwbólowych. Beardsley pokonał jednak przeciwności, założył fundację pomagającą innym wychodzić z uzależnień i dziś podróżuje po świecie jako mówca motywacyjny.

Wyczynowa kariera zawodnicza Salazara po historycznym „Pojedynku w Słońcu” również nie wyglądała tak, jakby sobie tego życzył. W roku 1984 był wielką amerykańską nadzieją na medal olimpijski w Los Angeles, jednak zawiódł na całej linii – finiszując dopiero na 15-tej pozycji. Jego regres często uważany jest za pokłosie bostońskiego wyścigu z 1982 roku. Inna sprawa, że przed igrzyskami Salazar wychodził z założenia, że „więcej znaczy lepiej” i trenował ponad ludzkie siły, dozując sobie objętości na poziomie 320 kilometrów tygodniowo.

Po zakończeniu kariery został trenerem najlepszych długodystansowców świata m.in. Mo Faraha i Galena Ruppa, którzy w 2012 roku w Londynie przerwali afrykańską dominację w biegach długich na igrzyskach olimpijskich. W październiku ubiegłego roku Salazar otrzymał jednak 4-letni zakaz trenowania innych. W wyniku sześcioletniego dochodzenia, Światowa Agencja Antydopingowa wykazała wiele nieprawidłowości w funkcjonowaniu grupy biegowej Nike Oregon Project, którą zarządzał.

Możliwość komentowania została wyłączona.

Krzysztof Brągiel
Krzysztof Brągiel

Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.