5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Salomon Trophy 2001


Środek nocy. Od ostatniego posiłku minęło już siedem godzin, a w plecakach
nie mamy już nic do jedzenia, i minie jeszcze następne 13 godzin intensywnego
marszu, zanim napełnimy żołądki. Co jakiś czas moją uwagę przyciągają
zaskakujące widoki. Widzę suszące się na sznurach płótna. Rozsądek podpowiada
mi, że to niemożliwe. Osada ludzka tutaj? Idziemy środkiem bieszczadzkiej
puszczy, a do najbliższych zabudowań jest kilkanaście kilometrów. Po chwili
widzę pasące się owce. Mój mózg nie pracuje sprawnie. Owiec tutaj nie ma. Przez
następne minuty widzę przy drodze nie istniejących ludzi, zwierzęta, domostwa.
Majaczę.

Z głębszych pokładów świadomości wydobywa się myśl, że majaki są dowodem na
to, że usypiam. Nie mogę z tym walczyć. To już druga noc na nogach i nawet na
chwilę nie zmrużyliśmy oka. Rześkie nocne powietrze nie pomaga. Sen wciska się
do mózgu niczym piasek do butów na pustyni. Zastanawiam się nad kondycją moich
kolegów. Czy tylko ja usypiam, czy sen nie dopadł ich jeszcze? Boję się, żebym
przy następnym zakręcie nie poszedł prosto i nie pokaleczył się o gałęzie i
ostre krzewy. Co chwila oczy same mi się zamykają i trochę się zataczam. Mam
nadzieję, że nie widzą tego koledzy.

Dla mnie to krytyczny moment zawodów. Walka ze snem jest prawdziwą mordęgą.
Jesteśmy non-stop na nogach od 38 godzin i marzę o tym, żeby po prostu zatrzymać
się, położyć na skraju drogi i usnąć, choćby na godzinę. Nagle słyszę głos
Jurka: "Co robimy w kwestii menażkowej?". Nigdy nie rozmawialiśmy o żadnej
"kwestii menażkowej", więc kolega mówi od rzeczy, co jest dowodem na to, że nie
tylko ja usypiam. Pokrzepia mnie to nieco, ale nie ma wpływu na moją senność.
Jeszcze kilka minut marszu i widzę bielejące na tle ciemnego lasu ściany
drewnianej budki. Przez chwilę nie jestem pewien, czy nie są to znowu
przywidzenia, ale tym razem to rzeczywistość. Na poboczu stoi mała wiata, w
której schronienie przed deszczem znajdują robotnicy leśni. Nie ma okien, a
otworu drzwiowego nie zamykają żadne drzwi. Nie pamiętam kto zaproponował biwak,
ale po chwili jesteśmy w budce i kładziemy się do snu. Po kilku sekundach tracę
świadomość. Do świtu dwie godziny.

Gdy się budzę, przez dłuższą chwilę nie mogę sobie uświadomić, gdzie jestem.
W głowie układają mi się jakieś zwroty w języku angielskim. Nie jest przyjemnie,
gdy wreszcie dociera do mnie, że leżymy w leśnej wiacie w środku Bieszczad. Ze
snu wyrwał mnie chłód. Poprzedniej nocy termometr zamontowany w moim rowerze
wskazywał 3 stopnie. Ta noc nie jest chyba cieplejsza. Drżę z zimna. Dreszcze
powodują aż szelest aluminiowej folii NRC, którą owinąłem się kładąc się do snu.
Jest 4 rano i dnieje, spaliśmy dwie godziny. Dreszcze dopadły chyba wszystkie
mięśnie mojego obolałego ciała. Jedyny na nie sposób to wstać i iść, tak, aby
pracujące mięśnie rozprowadziły ciepło po zesztywniałych z zimna członkach.
Wstawanie jest mordęgą. Wszystko mnie boli. Nie ma jednak rady, trzeba iść. Jak
się później okaże, dojście do mety zajmie nam kolejne 16 godzin.

Dlaczego Salomon Trophy?

Jedno było pewne: rajd na kilka dni miał wyrwać mnie z rutyny dnia
codziennego. Dodatkową i prawdopodobnie najsilniejszą motywację stanowiła klęska
w ubiegłorocznej edycji rajdu, kiedy nasz zespół wycofał się, zanim dotarliśmy
do półmetka.

Nie przygotowywałem się do rajdu. Co więcej, jednego z członków naszego
czteroosobowego zespołu miałem spotkać dopiero przed startem, co, zważywszy na
to, że Trophy są zawodami zespołowymi, mogło być ryzykowne.

Dzień pierwszy

Pierwszy etap rajdu polega na przepłynięciu dwuosobowymi kajakami około 40 km
po Zalewie Solińskim, meldując się po drodze na kilkunastu punktach kontrolnych
rozsianych na wszystkich krańcach tego akwenu. Kajakarstwo turystyczne nie jest
w Polsce sportem popularnym, w związku z czym w ośrodkach wczasowych nad Zalewem
Solińskim spotkać można mocno wysłużone kajaki, zakupione w okresie świetności
tych ośrodków, czyli w latach 70-tych. Zatem zgromadzenie na starcie 80 kajaków
okazało się dla organizatorów nie lada przedsięwzięciem. Dość powiedzieć, że
ostatnia partia holowana jest na start pół godziny przed rozpoczęciem zawodów.
Zaraz potem następuje losowanie kajaków między drużyny, które teraz mają 10
minut na ich przegląd i dostosowanie do wielogodzinnego wiosłowania. Szybko więc
przyklejamy podwójną warstwę pianki z karimaty na twarde drewniane oparcia.
Dzięki temu po ponad siedmiogodzinnej przejażdżce wyjdziemy z kajaków bez
obolałych pleców i kręgosłupów.

O dziesiątej rano, drugiego maja, na strzał startera rusza do kajaków 160
zawodników, tworzących 40 zespołów. Niektóre zespoły ostentacyjnie idą,
demonstrując w ten sposób szacunek do 250km dystansu rajdu i lekką pogardę dla
sprinterów. Rajd pod tym względem jest trochę podobny do maratonu: o tym, kto
jest silny, pokaże dopiero druga połowa.

Nie mieliśmy szczęścia do kajaków. Jeden z nich nabiera wody. Problem polega
nie na tym, że po 30 minutach machania wiosłem kolega mówi, że siedzi już w
wodzie, ale że do transportu tych ekstra kilkudziesięciu litrów wody
znajdujących się w kajaku trzeba użyć więcej siły. Dlatego na prawie każdym
punkcie kontrolnym nasza drużyna musi wylewać z kajaka wodę, podczas gdy inne
drużyny po prostu odznaczają karty startowe i płyną dalej. Efekt jest taki, że
etap kajakowy kończymy na raczej słabym 27 miejscu.

Gdy wychodzimy z kajaków na brzeg, nieopodal czekają na nas już rowery i
worek ze sprzętem, którego będziemy potrzebować na kolejnym etapie. Kilkanaście
minut na przebranie i ruszamy na 120-kilometrowy etap rowerowy. Po względnie
słabym wyniku na etapie kajakowym, podczas następnego etapu moje podejście do
zawodów ulega pewnej ewolucji. Przestaje mi zależeć na miejscu i nie przejmuję
się wcale wyprzedzającymi nas zespołami. Chcę po prostu czerpać maksimum
przyjemności z rajdu i ukończyć go w dobrej formie. Gdy zbliża się zachód
słońca, postanawiamy, że gdy zrobi się zupełnie ciemno, zrobimy półgodzinną
przerwę na posiłek. Efekt jest taki, że gdy o 22.30 docieramy na kolejny punkt
kontrolny, jesteśmy na 34 miejscu – 4 godziny za najszybszym zespołem. Jak się
później okaże, jest to nasza najsłabsza pozycja w rajdzie. Od tego momentu
zaczniemy się powoli, choć konsekwentnie, piąć w górę, aby cały rajd skończyć na
13 pozycji.

Dzień drugi

Z dwiema krótkimi przerwami na posiłki poruszamy się całą noc.
Kilkukilometrowy odcinek pokonujemy pchając rowery, ponieważ szlak turystyczny
po burzy jest grząski, śliski, krótko mówiąc nieprzejezdny.

Generalnie jazda na rowerze jest przyjemnością. Jedziemy głównie drogami
gospodarczymi, które przebiegają wzdłuż stoków, i o ile na podjazdach musimy
redukować biegi w naszych górskich rowerach na najniższe przełożenia, to jednak
po każdym podjeździe jest zjazd, podczas którego prędkość i świszczące w uszach
powietrze rekompensują nam męczarnię podjazdów. Jednak jazda na rowerze nie była
naszą mocną stroną i po zakończeniu tego etapu jesteśmy na 28 miejscu.
Zostawiamy rowery, przebieramy się, posilamy, uzupełniamy sprzęt i około 8 rano
drugiego dnia rajdu ruszamy na trasę pieszą. Pokonaliśmy już kajakami i rowerem
170km, więc pozostałe 80km, które jest jeszcze przed nami, wydaje się
drobnostką.

Pogoda jest w zasadzie sprzyjająca, choć całodobowa aktywność pozwala
obserwować, jak bardzo duże są dobowe wahania temperatury. Nad ranem termometr
wskazuje zaledwie 3 stopnie, natomiast wczesnym popołudniem upał jest trudny do
zniesienia, a temperatura w słońcu przy gruncie przekracza 30 stopni. Powoduje
to duże uciążliwości. Z drugiej strony musimy nieść w plecaku odpowiednie
ubranie, żeby zabezpieczyć się przed nocnym chłodem. Organizatorzy nie ułatwili
nam zadań. Większość z 24 punktów kontrolnych na odcinku pieszym znajduje się na
szczycie góry. W dodatku teren nie należy do najłatwiejszych z punktu widzenia
nawigacyjnego. Poza połoninami, po których poruszamy się szlakiem turystycznym,
do wielu z tych szczytów nie wiodą nawet żadne ścieżki. W dodatku nie można ufać
przebiegowi oznaczonych na mapach dróg najniższej kategorii. W efekcie dla celów
orientacji w terenie należy je w ogóle zignorować i wiele odcinków pokonywać po
prostu na azymut. Na szczęście, bieszczadzki las o tej porze roku nie jest
jeszcze całkiem zarośnięty krzewami malin i poruszanie się po nim nie nastręcza
specjalnych trudności. Problem pojawia się dopiero, gdy zapada zmrok, bo wówczas
pojawia się problem z rozpoznawaniem nawet szlaków turystycznych.

Są drużyny, które mając kłopot z lokalizacją punktów kontrolnych w nocy.
Niektóre decydują się wręcz na biwak do świtu. Gdy drugiej nocy w środku lasu
mijamy leżących pokotem uczestników rajdu, jeden z leżących mówi nam, że jego
zespół szukał bezskutecznie punktu kontrolnego ponad godzinę i zdecydował się
poczekać do świtu, żeby wznowić poszukiwania. My decydujemy się jednak szukać i
znajdujemy punkt dosłownie 300 metrów dalej; zresztą jest tak dobrze ukryty, że
nawet w dzień widać go zapewne dopiero z 20 metrów.

Gdy schodzimy w dolinę, czeka nas przeprawa przez rzekę. Połowa zespołu musi
wspiąć się na linie na szczyt skały po drugiej stronie, pozostała dwójka, w tym
ja, musi przejść wpław. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że
jest środek nocy i po kilku minutach przerwy w marszu robi mi się wyraźnie
zimno, a po chwili zaczynam odczuwać dreszcze. Gdy więc rozbieram się i wchodzę
do rzeki, zęby szczękają mi z zimna, bo woda sięga mi powyżej pasa.

Dzień trzeci

Zimna górska woda orzeźwia, ale na krótko. Gdy ruszamy w dalszą drogę, mniej
więcej po godzinie usypiam w marszu. Dlatego, gdy widzę budkę dla robotników
leśnych, mam nadzieję, że koledzy nie będą mieli nic przeciwko godzinnej
drzemce. Nie mylę się, koledzy też są śmiertelnie senni, i po chwili jesteśmy w
budce i kładziemy się do snu. Po kilku sekundach tracę świadomość.

Ze snu wyrywa mnie chłód, temperatura ledwie przekracza 0 stopni. Drżę z
zimna. Jest 4 rano i dnieje. Trzeba iść mimo obolałego ciała.

Jestem nastawiony optymistycznie. Na tym etapie rajdu wiem, że to ostatni
dzień marszu, i że następną noc spędzę w łóżku. Po ostatnim noclegu uświadamiam
sobie, że cokolwiek nie mówiliby ekolodzy, naturalnym środowiskiem człowieka nie
jest las i ściółka leśna ale beton, łóżko i pościel.

Pod koniec odcinka pieszego czeka nas prawdziwa przyjemność: zjazd tyrolką z
urwiska 30-metrowej wysokości na drugi brzeg Sanu. Potem już tylko 2-godzinna
przejażdżka po rzece na własnoręcznie skleconej z dętek i desek tratwie, i
truchtem w dobrym stylu przekraczamy linię mety, dokładnie w 58 godzin i 18
minut od startu.

Co ja tutaj robię?

58 godzin na trasie to dużo czasu na rozmyślania. W połowie drugiego dnia
zakwitło mi w głowie pytanie o sens mojego udziału w rajdzie. "Co ja tutaj
robię?" – to pytanie, które niczym bumerang powracało do mojej głowy. Próbowałem
je odpędzić od siebie, ale natrętnie wracało. Jestem biegaczem i prawdziwą
przyjemność znajduję w zawodach biegowych: od 1500m do maratonu. Często w czasie
biegu zdarza mi się przeżywać kryzys, a w czasie maratonu często miałem naprawdę
ciężkie chwile. Tak ciężkie, że zmęczenie graniczyło z utratą przytomności.
Jednak nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się, abym w czasie zawodów myślał o sensie
mojego w nich udziału. Zwykle prysznic po biegu, którego wynik nie jest dla mnie
powodem do dumy, spłukuje ze mnie nie tylko zmęczenie, ale również zwątpienie i
niewiarę. Na ogół już godzinę po maratonie zaczynam planować następny.

Jednak na mecie Salomon Trophy czułem się inaczej. Nie tylko w kilka godzin
po przekroczeniu linii mety, ale nawet teraz, po upływie kilku tygodni, nie
czuję tego dreszczyku, który towarzyszy myśli o następnym, odległym nawet o
kilka miesięcy maratonie. Nie wiem, co może być tego przyczyną. Być może powodem
tej obojętności do "salomonowych" przeżyć jest to, że rajd przeszedł naszej
drużynie mało "wyczynowo". Mimo dość mocnych doświadczeń, zwłaszcza tych
związanych z walką ze snem, skończyliśmy rajd w doskonałej formie. Zbyt dobrej
formie. Być może gdybyśmy słaniając się ze zmęczenia przybyli na metę na
czołowym miejscu, trophy byłoby dla mnie bardziej zawodami sportowymi, i
chciałbym w nim wystartować w następnym roku. Po zawodach słuchałem relacji
jednego z organizatorów, który opowiadał o wrażeniach z trasy rajdu. Na jednym z
punktów kontrolnych spotkał prowadzący zespół. Opisując formę jego członków
powiedział, że nie spotkał jeszcze tak wyczerpanych fizycznie ludzi. Gdy go
słuchałem, zorientowałem się, że odczuwam lekką zazdrość o przeżycia czeskich
kolegów, bo o czeski zespół chodziło. Wygląda więc na to, że jeśli miałbym
planować start w przyszłym roku w tej ze wszech miar udanej imprezie, to tylko z
nastawieniem na walkę o zwycięstwo. Inaczej nie jest to miejsce dla mnie. Po
prostu nie jestem typem harcerza turysty, ale rasowym biegaczem.

Możliwość komentowania została wyłączona.