24 grudnia 2014 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Opowieść Wigilijna – Anno Domini 1999


Nowym czytelnikom prezentujemy, a starym – przypominamy, opowieść o biegowej Wigilii z przed 16 lat. To historia o niezwykłym spotkaniu z pewnym człowiekiem, biegową legendą. Po jej publikacji w 2009 roku mieliśmy wiele komentarzy, pytań na forum i mailowo o treści: "Czy ta historia wydarzyła się naprawdę ?" Pozostawiamy to waszej interpretacji.

xmas_baner.gif

– Prosiłam Cię, żebyś nie dzwonił – rozłączyła się.

Słychać mruk silnika, Maja nie odzywa się, nie chce mnie drażnić. Czuję się fatalnie, wszystko to co zapowiadało się tak fajnie jest zepsute – sukcesy w Denver, spore pieniądze jakie mi zapłacili no i w końcu ten nie planowany pobyt w tych wszystkich pięknych miejscach też wydaje się bez sensu.

No, ale nie ma odwrotu.

Jest 24 grudnia 1999, Wigilia Bożego Narodzenia. Już siódmą godzinę jedziemy jakąś drogą w kierunku Portland a Maja ciągle wymyśla nowe trasy. Nie lubię niespodzianek. Ona odwrotnie. Każda nieoczekiwana zmiana planu to dla niej powód do ekscytacji i potencjalnie nowych doznań.

Ja się trzymam założeń a Maja jak gdyby celowo podrzuca losowo nowe pomysły, które zupełnie rozbijają plan naszej podróży. Kilka godzin temu wymyśliła, że jedziemy do Mt Vernon bo tam jest słynna rezydencja pierwszego Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Coś mi się po głowie kołatało, że to nie może być w tej części Stanów, ale uparła się, że wie lepiej, bo ma przewodnik.

No i kiedy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że moje przeczucia były niestety dobre. Trzeba było widzieć minę przechodnia, którego zapytała o siedzibę Georga Washingtona. Mt Vernon w Oregonie to nie to samo Mt Vernon co w Virginii. Kląłem jak szewc, bo to wydłużyło naszą podróż o jak sądziłem dobre dwie godziny.

W Portland czeka na nas Bill Athens, nie wiem czy jeszcze czeka, bo już piąta po południu a ja nie dałem znaku życia. Tymczasem po feralnej wizycie w Mt Vernon Maja wymyśliła, że lepiej jest pojechać w stronę Redmont a nie Pendleton. To akurat miało sens, ale gdzieś za Dayville zamiast jechać dalej na Redmond musieliśmy skręcić nie tam gdzie trzeba i dopiero po około 60 kilometrach zorientowaliśmy się, że jedziemy inną drogą.

– Nie bądź Krzysiu taki naburmuszony – szturcha mnie Maja zaczepnie – to zaledwie kilka kilometrów więcej.

– Jakie kilka kilometrów – warczę do niej – kilka to było już kilka razy, teraz jest kilkadziesiąt, jest ciemno a Ty nie wiesz gdzie jesteśmy. Bill nie będzie na nas czekał wiecznie.

Przylecieliśmy do Denver na trzy tygodnie z przedstawieniem "Dziadka do Orzechów". Dwa tygodnie prób, tydzień przedstawienia. Duży sukces, bardzo pozytywne recenzje w lokalnej prasie, co cenne bo Colorado i Denver to licząca się w Stanach scena muzyczna, operowa, baletowa. Wyjątkowo dużo miejsca poświecono orkiestrze – mi najwięcej, jako dyrygentowi. Oczywiście dużo było o świetnej choreografii i Maja była wniebowzięta. Poza tym Denver Performing Arts Center robiło wrażenie, nie tylko na widzach ale i na nas, to drugie co do wielkości centrum kulturalne w USA po Lincoln Center w Nowym Jorku.

nutcraker_540.jpg
Dziadek do Orzechów walczy z Królem Myszy

Maja przez ostatnie tygodnie studiowała mapy, co chwila o wszystkim informując mnie. Zaplanowała (niby razem „zaplanowaliśmy”), że w Denver wypożyczymy samochód i zatrzymując się w Salte Lake City i Boise trzeciego dnia wieczorem na Wigilię dotrzemy do Portland gdzie mieliśmy spędzić Święta z naszym kolegą, jazzmanem Billem.

Ale ciągle mieliśmy jakieś potknięcia, dzisiaj zapowiada się kolejne, bo szanse na dotarcie do Portland na jakąś rozsądną godzinę maleją.

Zaczął padać śnieg.

– No ładnie – jęknąłem.

I to nie jakiś śnieżek, ale potężny śnieg momentalnie zalał samochód. Musiałem włączyć wycieraczki na największą prędkość i zwolnić do 30 km na godzinę, bo prawie nie było widoczności.

– Tylko jedź powoli – ostrzegła Maja
– Poważnie, powoli ? – próbowałem żartować z zaciśniętymi zębami

W pewnym momencie praktycznie przestałem orientować się gdzie znajduje się droga. Stanąłem chyba na jej środku. Ciekawe na ile metrów do przodu widać nasze światła? A jak coś będzie jechało i wjedzie w nas z rozpędu?

– Poczekaj – mruknąłem i wysiadłem z samochodu

Windstoperowa kurtka przydała się jednak, bo śnieg i wiatr oblepiły mnie natychmiast. Śnieg wciskał się do oczu, mrużyłem je, prawie zamykałem i powoli odchodziłem od samochodu żeby zobaczyć na ile metrów widać nasze światła. Maksymalnie 15-20 metrów. No to nie jest dobrze. Do tego w tym tempie śnieg zasypie drogę tak, że zupełnie nie będzie wiadomo jak jechać. Wróciłem do samochodu.

– Gdzie tu jest jakieś najbliższe miasteczko? – zapytałem

Maja od razu złapała mapę.

– Niedaleko, pewnie ze 2 km, nazywa się Fossil. Ale nie wiem czy będzie je dobrze widać z tej drogi przy tym śniegu, jedź powoli.

Ruszyłem żółwim tempem. Zakładałem, że to co jest drogą to ten bardziej równy śnieg a lekko pofalowany to już pola. Ze dwa razy zjechaliśmy na pobocze, raz lewe, raz prawe, na szczęście od razu zaczęło trząść, więc nie było wątpliwości. Po jakichś 20 minutach turlania się, kiedy zaczynałem już tracić nadzieję, że znajdziemy to miasteczko Maja krzyknęła.

– Jest światło !!!

Rzeczywiście, z prawej strony było widać jakieś okno. Podjechałem bliżej. Dobrze trafiłem, to był jakiś bar.

– Poczekaj – wysiadłem

Duże, zaokrąglone od góry okna przybrane świątecznie. Wszedłem do środka, nad drzwiami włączyło się automatycznie: „We wish you a mery christmas..”, w środku dwie osoby przy stoliku, nieduży bar, za barem łysiejący barman, w rogu sali spora choinka.

– Dobry wieczór, czy może mi Pan powiedzieć, gdzie tutaj mogę znaleźć jakieś miejsce na nocleg? – zapytałem.

– Tutaj może Pan przenocować, 25 dolarów za noc
– Ok, ale potrzebuję dwa pokoje
– Mam dwa pokoje – odparł barman
– Dobrze, proszę poczekać – poszedłem do samochodu.
– Wysiadaj – powiedziałem do Mai przez uchylone drzwi – wyłącz silnik i wrzuć bieg. Ja wezmę rzeczy z bagażnika.

Maja zrobiła wszystko w ekspresowym tempie i czekała na mnie przed wejściem kiedy tarabaniłem się z bagażami.

– Otwieraj

„We wish you a mery christmas, we wish you a Mery Christmas”

Weszliśmy do środka, rozpiałem kurtkę i rozejrzałem się.
Sympatycznie, swojsko – ale widać, że życia wiele tu nie ma. Dwaj goście przy stoliku w kraciastych koszulach, piwo, obydwaj z wąsami, barman też z wąsem. Maja w swojej mini spódniczce, półbutach za kolano i kusej kurteczce z futerkiem wokół kaptura wyglądała jak trochę z innego świata.

– Dobry wieczór – powiedziała grzecznie
Barman coś tam mruknął i położył klucze na barze.
– Tu macie klucze, 50 dolarów z góry. Pokoje są na górze – wskazał schody
Położyłem 100 dolarów, dostałem resztę.
– Wiecie czy długo ma padać? – zapytałem się
– Miało nie padać – mruknął barman
Ruszyliśmy na górę po schodach. Na górze wręczyłem Mai jej klucz – „Ten będzie Twój.”
– Krzysiu, nie razem ? – zaćwierkała niby na żarty
Nie odpowiedziałem, otworzyłem swoje drzwi, zaniosłem jej walizkę do pokoju
– Jemy coś? – zapytała
– Mi się jeszcze nie chce po tych frytkach w Mt Vernon, ale jak będziesz chciała coś zjeść to zawołaj mnie, zejdę Tobą.

Poszedłem do mojego pokoju. Łóżko, stolik, pomieszczenie w prysznicem i WC,czysto ale bez luksusów. Brak telewizora, choć jakiś kabel ze ściany wystaje.

Zadzwoniłem, do Billa, przeprosiłem, że dziś nie przyjedziemy i wytłumaczyłem sytuację, był wyrozumiały, życzył nam dobrej Wigilii, choć to było raczej takie kurtuzacyjne, bo Amerykanie raczej Wigilii w naszym rozumieniu nie obchodzą.

Dochodziła 19. Zastanawiałem się, czy dzwonić do Anny. Która teraz jest u niej? Chyba czwarta rano. Zadzwonię. Wykręciłem numer.

– Tak, słucham ? – cichy głos Anny
– Aniu –zacząłem – ………

Rozłączyła się.

Nie ma sensu. Siedziałem na łóżku nie wiem ile minut wpatrując się w okno. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że śnieg nie pada. Nachyliłem się ku szybie. Biało. Ale jak jasno. Księżyc w pełni. Od razu pierwsza myśl żeby się przebiec po okolicy. Po tym wszystkim nie ma lepszego lekarstwa.

Pukanie.
– Tak?
Wchodzi Maja.
– To co Krzysiu, zejdziesz ze mną ?
– Tak, poczekaj chwilę u siebie, zaraz przyjdę – znajdź mapę – krzyczę, kiedy już zamknęła drzwi.

Szybko się przebieram. Ile może być stopni. Nie było bardzo zimno – nie więcej niż minus 5.
Bokserki, długie obcisłe spodnie, koszulka, bluza, kurtka cieplejsza, czapka rękawiczki, skarpetki i …buty. Jakie wziąć? Będę biegł raczej po asfalcie – ale śniegu tyle, że to raczej jakiś kros, może się roztapiać? Może wziąć stuptuty ? Po chwili wahania biorę Nike Pegasus, stup tuty zostawiam.

Zamykam drzwi, idę do Mai, pukam.
– Taaak?
Wchodzę. Maja na łóżku, zupełnie nie wygląda na gotową, boso, w jakichś krótkich majtkach i kusej koszulce, leży na brzuchu i macha nogami przeglądając kolorowe pisemko.
– Idziesz biegać? – w jej głosie słychać niezadowolenie
– Tak, trochę się przebiegnę, masz gdzieś tą mapę?
Rzuca mi ją na łóżko.

Siadam i przeglądam okolice. Gdzie tu można pobiec? Spróbuję może drogą na północ, jeśli tylko będzie widoczna.
– Nie idziesz jeść ? – pytam się
– Odechciało mi się – burczy
– No dobra – wstaję – to ja idę biegać – gdybym nie wrócił za dwie godziny czyli powiedzmy do 22:00 zacznij się niepokoić – żartuję.
Nie odzywa się, wzrusza ramionami bez słowa, wraca do swojego pisemka.
Wychodzę.
Barman patrzy się na mnie bez cienia zdziwnienia.

Na zewnątrz jasno. Wreszcie widzę Fossil. Wygląda to na jedną ulicę i kilka domów wokół niej. Muszę biec w prawo, włączam zegarek, zaczynam od zupełnego szurania. Trudno zresztą jest biec szybciej bo choć śnieg nie jest gruby to pod jego powłoką nic nie widać. Biegnę chyba główną ulicą, szybko wybiegam na obrzeża miasta. Księżyc oświetla otwarte przestrzenie, widać nocny krajobraz chyba wiele kilometrów do przodu. Żałuję tylko, że nie znam żadnych innych niż asfaltowe dróg, ale za chwilę pukam się w myślach w głowę – w nieznanych okolicach, po śniegu, w nocy, szybko bym się gdzieś zgubił. Droga wije się lekko między wzgórzami, tereny chyba bardzo ładne, chyba bo trudno jest to przy tym świetle z całą pewnością ocenić. Fossil powoli zostaje z tyłu. Ciekawe czy Anna z dziećmi śpią dziś u rodziców? Pierwsze Święta spędzane oddzielnie.

Nagle orientuję się, że nie biegnę sam. Po drugiej stronie drogi jakiś człowiek. Cały na czarno. Zupełnie nie wiadomo jak się pojawił, bo teren cały czas odkryty, żadnych drzew, zza których mógłby wybiec, dziwne. Biegnie moim tempem, nieco z tyłu, twarzy nie widać. Nagle – rusza w moja stronę przecinając drogę na skos.

W pierwszym odruchu mam jakiś dreszcz przerażenia – na pustkowiu zbliża się do mnie jakaś czarna postać…
– Mogę się dołączyć – woła zbliżając się.
Głos starszego człowieka.
– Tak, bardzo proszę – odpowiadam nieco uspokojony
Zrównał się ze mną. Dopiero teraz widzę twarz. Może mieć z 70 lat. Ale trzyma się dobrze, sylwetka pochylona do przodu, nieco przygarbiona, ale bardzo szczupły.
– Pierwszy raz w Fossil – bardziej stwierdza niż pyta
– Eee – tak, jesteśmy z koleżanką w drodze do Portland i w tej śnieżycy musieliśmy się gdzieś zatrzymać – od razu chciałem przedstawić całą sytuację – przyjechaliśmy z Polski, nie wiem czy Pan wie gdzie to…..

– Polska – przerwał – tak, wiem gdzie to jest. Ale nie znałem wielu Polaków.
Milknie na chwię, jak gdyby przywołując wspomnienia.
– Antonii Niemczak był wielkim biegaczem, mimo, że złapany na dopingu. Wanda Panfil też wielka biegaczka. Bronisław Malinowski, złoto na Igrzyskach, na które nie pojechaliśmy, pamiętam. No i ten Kępka, który odkrył, jaki jest patent na wygrywanie i kiedy mu go skradli Włosi i zawieźli do Kenii to Meksykanom przestało się chcieć trenować.

– To dużo Pan wie – dziwię się, choć nie do końca wiem, o czym mówi – zajmuje się Pan zawodowo bieganiem?
– Zajmowałem się – odparł – Bill mam na imię.
– Ja Krzysztof, Chris.
Chwila ciszy.
– Wiesz co? – mówi Bill – Przebiegliśmy może nieco ponad milę, tu zaraz będzie ładna droga w lewo, nie po asfalcie ale bardzo dobra i cały czas po odkrytym terenie, spodoba Ci się.
– A nie zabłądzimy? No i ten śnieg?
– Nie – zaśmiał się – to są moje tereny, zresztą ona jest z jednej strony osłonięta wałem i tam, nie będzie śniegu bo wiatr był od wschodu.

Chwila milczenia.
– Mieszkasz tu? – pytam
– Wychowałem się tu, potem przez wiele lat mnie tu nie było, ale wróciłem na stare śmieci

Chciałem się zapytać ile ma lat, ale ubiegł mnie
– Urodziłem się w 1911 roku.
– Dobrze wyglądasz jak na swój wiek – szybko przeliczam to na lata
Uśmiecha się
– Całe życie w sporcie, to pozwala Ci wyglądać lepiej
– A czym się zajmowałeś? Byłeś trenerem ? Zawodnikiem?
– Głównie trenerem
– Wychowałeś jakichś dobrych zawodników?
– Podobno wychowałem
– Dlaczego podobno?
Nie odpowiada od razu.
– Skręćmy, jest droga.

Rzeczywiście, w lewo odchodziła szeroka droga ciągnąca się gdzieś po horyzont ginący za wzgórzami. I rzeczywiście prawie cała była czarna, z prawej strony ochraniał ją wał wysoki na jakieś półtora metra. Po chwili mówi:

– Wystarczy, że przez zupełny przypadek trafi Ci się jeden wielki utalentowany zawodnik, który z kimkolwiek by nie trenował osiągnąłby sukces. I kiedy on zaczyna sukcesy osiągać to garnie się do Ciebie coraz więcej utalentowanych zawodników, którzy wierzą, że to Twoja zasługa. To jest jak samonapędzająca się maszyna, potem trudno to jest już zatrzymać, bo z tej grupy zawsze znajdzie się jakiś kolejny zdolny biegacz, który napędzi ją znowu, udowadniając, jaki to niby zdolny z Ciebie trener. Więc z dzisiejszej perspektywy patrzę na moje osiągnięcia inaczej. Ale można powiedzieć, że zapoczątkowałem jakąś sagę. Po mnie przyszedł mój zawodnik, inny Bill – uśmiecha się – i zaczęli garnąć się do Billa, Bill wyszkolił Alberto, Alberto zabiera się do trenowania i będą się garnąć do Alberto

Milczenie.
– Miałeś jakichś bardzo znanych zawodników ? – pytam się

Nie wiem czy on mówi do siebie czy mi odpowiada, patrzy przed siebie, nawet nie pod nogi, cały czas przed siebie: – Kiedy człowiek wychowa iluś tam mistrzów kraju, medalistów olimpijskich, uniwersyteckich – łatwo jest popaść w przekonanie o własnej wielkości. Otoczenie Cię w tym utwierdza, bo w tym otoczeniu są osoby Ci najbliższe i życzliwe, ale nie będące w stanie ani nie chcące nawet zakwestionować Twoich pomysłów. Możesz nienawidzić krytyków, ale to właśnie z nimi rozmowa jest najbardziej twórcza, to po ich słowach zaczynasz się zastanawiać czy na pewno wszystko jest dokładnie tak jak to przedstawiasz. Ale kiedy masz sukcesy Twoi krytycy siedzą cicho a jak nie siedzą to nikt nie chce ich słuchać. I nikt tak naprawdę nie wie czy Ty masz jakiś wpływ na ten sukces czy to po prostu siła przyciągania.

Potknąłęm się, Bill na chwilę przerwał. Kątem oka widziałem, że spojrzał się na mnie pytająco, czy wszystko jest ok., ale ponieważ udałem, że tego nie widzę kontynuował:

– Dzisiaj wiem znacznie więcej niż kiedyś wiedziałem, wiem więcej niż inni. Ale im więcej wiem tym więcej nie wiem. Bo im więcej wiem tym więcej jest rzeczy, z których zdaję sobie sprawę, że kiedyś nie myślałem, że nie przewidziałem ich. To jest jak wchodzenie do ciągle rozszerzającej się sali. Takie jest ludzkie ciało. To tak skomplikowana maszyneria, że jeśli jakiś trener jest przekonany, że już wie jak je trenować to jest albo bardzo młody, albo głupi.

Dzisiaj mogę powiedzieć, że wszyscy błądzimy i ryzykujemy. Mądrzy trenerzy świadomie, głupi trenerzy nieświadomie, zawodnicy raczej nieświadomie bo wierzą w charyzmę czy wiedzę trenera. Ilu zawodników na świecie zostało zmarnowanych mimo, że mieli olbrzymi potencjał ?

– Ale są przecież pewne zasady….

Przerywa mi

– Kiedy trenujesz naprzykład milera, który potrzebuje prędkości żeby utrzymać się ze światową czołówką, ale i wytrzymałości, żeby utrzymać tę prędkość przez cały dystans – skąd masz wiedzieć ile treningu szybkościowego a ile wytrzymałościowego masz mu zaaplikować?

– No, badania, fizjolodzy…

– Oni błądzą tam samo jak my, szukają potwierdzenia dla swoich teorii. Ten, konkretny człowiek nie wiadomo ile i jakiego treningu dzisiaj wytrzyma. Trening jest jak gra o ciągle zwiększającej się liczbie wymiarów. Cechy fizjologiczne tego zawodnika – przynajmniej ze trzy, cztery, do tego stopień regeneracji po ostatnim treningu, na to nakłada się czas. Bo ten sam zawodnik jest dzisiaj innym zawodnikiem niż był wczoraj, a co dopiero mówić miesiąc temu, a pół roku? Co sezon zaczynasz z zawodnikiem nową grę. Wszyscy gramy w ciemno, mając do dyspozycji jakąś ograniczoną liczbę danych o tym, co było i mało dokładne dane o tym, co jest. Nie wiesz czy zawodnik wypoczął…..

– Na pewno – wtrącam się – jesteś bardziej doświadczony, ale przecież można jakoś oszacować czy zawodnik wypoczął….

– Wszyscy mówimy ciągle o tym, że odpoczynek jest elementem treningu. Ale kto z nas jest na tyle odważny, żeby wdrażać to w życie? Mamy to ciągłe ciśnienie na dokładanie zawodnikowi kolejnego mocnego treningu, mimo, że czujemy albo wiemy, że nie wypoczął po poprzednim, ale się boimy, że inni w tym momencie trenują a nie odpoczywają. Czyli jednak nie traktujemy odpoczynku jak trening, choć ciągle o tym mówimy. Do legend już należą te historie, w których zawodnicy robią życiówki po przerwie spowodowanej kontuzją. Przecież to dowodzi naszej, trenerów bezmyślności.

Znowu milczenie, postanawiam zmienić trochę tok rozmowy na inny tor

– A jakie było Twoje największe osiągnięcie sportowe, a może jakieś wydarzenie sportowe, które wspominasz szczególnie.

– Robisz ze mną ostatni wywiad ? – uśmiecha się
– Wywiad ? – nie zrozumiałem
– Nic nic – pokręcił głową i zaczął rzeczywiście jak gdyby udzielał wywiadu: Szczególnie wspominam Monachium w 1972 roku, to były straszne igrzyska. Dosłownie. Straszne.

Nagle przerywa.
– Oo, Pegasusy – jak Ci się w nich biega?
– Dobrze – odpowiadam niepewnie, trochę zbity z tropu zmianą tematu
– To jest już niestety model bardzo daleki od pierwszego Pegasusa. Pegasus z 1982 roku to był piękny but. Pięęęekny – mówi Bill – mogli go zrobić nieco lżejszym, ale i tak był dobry, miał jeszcze wiele wspólnego z Nike Cortez, choć już kąt nachylenia podeszwy był nieco większy. Ale nadal był to but stosunkowo nisko profilowy. I zobacz, co ten cały biegowy boom zrobił? Pegasus wyewoluował do jakichś wynalazków, które trudno już zrozumieć, czemu służą. Zarówno Cortez jaki i Pegausus 1982 miały jedną ważną część wspólną i wcale nie była to waflowa podeszwa, którą ekscytują się media. Waflowa podeszwa to taki przyciągacz uwagi – cała istota tego buta to prosta, sztywna ale i sprężysta podeszwa środkowa, nie za gruba, nie za chuda. Akurat. Ale to teraz już ich sprawa, oni lepiej wiedzą, czego potrzebują masy. Phil czasem się na mnie złościł, że zamiast zajmować się promocją zajmuję się jakimiś własnymi pomysłami, choć one się opłaciły. Ale teraz się już w nic nie wtrącam i ……….nigdy nie będę wtrącać – uśmiechnął się

– A to Monachium – zagadnąłem
– Ach, Monachium – uśmiech znikł – od początku naszego przyjazdu miałem jakieś obawy, że Niemcy nie zapewniają wystarczającego bezpieczeństwa. Tak jak gdyby chcieli wszystkim pokazać, że są teraz najbardziej pokojowo usposobionym narodem. Porządku pilnowali młodzi ludzie, prawie dzieci, ubrani w jakieś bawarskie stroje. Zacząłem działać, w ramach protestu i ostrzeżenia napisałem nawet jakieś pismo do szefa miasteczka olimpijskiego ale mi odpowiedzieli, że to maja być „Igrzyska Szczęścia” i że celowo zminimalizowali obecność policji czy wojska. Jacyś Niemcy dowiedzieli się o moim proteście i zaczęli mnie kontrolować, czy nie rozpuszczam niepotrzebnych plotek o braku bezpieczeństwa w wiosce olimpijskiej. I wykrakałem.

– Piątego września rano, kilka minut przed piątą słyszę walenie w moje drzwi. Otwieram, a tam stoi jakiś zawodnik z drużyny Izraelskiej, absolutnie roztrzęsiony i chce do mnie wejść. „- O co chodzi?” – pytam się. „-Arabowie są w naszych pokojach, zastrzelili kilku z naszych, ja uciekłem przez okno”. Natychmiast ściągnąłem czterech US Marines, którzy mieli za zadanie pilnować naszego budynku. Ale już o szóstej zrobiła się awantura, Komitet Olimpijski miał pretensje, że wezwałem Marines, kazali mi się u siebie stawić. Ale parę minut po siódmej cała wioska i tak była już zalana niemieckim wojskiem.

Znałem tą historię, ale z jakichś przekazów, teraz pierwszy raz słyszałem ją z ust naocznego świadka.

– Palestyńczycy zażądali zwolnienia ponad 200 osób siedzących w więzieniach w Izraelu, zabili jednego z Izraelczyków, trenera Moshe Weinberga i wyrzucili jego ciało przez okno, żeby pokazać, że trzeba ich traktować poważnie, drugiego śmiertelnie ranili i wzięli jeszcze dziewięciu zakładników. Izrael od razu ogłosił, że nie będzie negocjował a Niemcy zupełnie się pogubili. Potem nastąpił splot wielu wydarzeń, które mogłyby posłużyć, jako scenariusz do straszliwego dramatu, ale i komedii pokazującej działania niemieckiej policji. Przysłali jakieś wojska ochrony pogranicza bez doświadczenia w walce z terrorystami, które przebrane były za zawodników, ale nie poruszali się jak zawodnicy. Media filmowały ich rozmieszczanie się w wiosce a transmisja szła live w telewizji i oglądali to także terroryści. Kiedy terroryści zagrozili, że zabiją kolejnych zakładników Niemcy się wycofali. Wszyscy zakładnicy w końcu zginęli w efekcie nieudanej interwencji Niemców na lotnisku, z którego terroryści mieli odlecieć do wybranego przez siebie kraju. To była prawdziwa masakra.

Wspinaliśmy się na jakieś wzgórze, Bill przerwał na chwilę.

– Komitet Olimpijski nalegał jednak na kontynuowanie Igrzysk. Choć wszyscy byliśmy w takim stanie, że gdyby kazali nam wracać do domu nikt nie powiedziałby słowa. Igrzyska wznowiono po 24 godzinach. Steve i Bill pojechali na jeden dzień do Austrii, w Alpy, pobiegać trochę żeby pozbyć się tego stresu, który mieliśmy w wiosce. Steve był przerażony tym, co się stało, ale i wkurzony. Dodatkowo denerwowało go, że Virren dostał jeden dzień więcej odpoczynku po finale na 10000m a Steve miał jeden dzień odpoczynku mniej, bo półfinał musieli przesunąć z siódmego na ósmego września a finał miał być dziesiątego.

Steve był najmłodszy w stawce, młodszy o dwa lata od najmłodszego z pozostałych. Nikt z nich nie traktował go poważnie. To były wielkie nazwiska wszystko pamiętam jak dziś. Mówiło się, że najmocniejszy był Gammoudi z Tunezji czyli Mistrz Olimpijski z Meksyku 1968, był Puttemans z Belgii, który dziesięć dni później pobiegł rekord świata 13:13 w Brukseli, widać forma przyszła ciut za późno, a może był przemęczony bo kilka dni wcześniej zdobył srebro za Virrenem w 10000m, Norpoth z Niemiec, który w wieku 22 lat był drugi w Tokio ale jeszcze dziewięć lat później zrobił życiówkę 13:20, Bedford i Stewart z Wielkiej Brytanii, Bedford był jak zwykle strasznie rozgadany i teoretycznie mocny bo biegał wtedy w okolicach 13:20 ale nigdy nie potrafił biegać na dużych imprezach, Stewart Mistrz Europy z 69 roku ale to był wolny bieg, byli tez Rosjanie no i był oczywiście Virren. Miał wtedy 23 lata, tydzień wcześniej na 10000m w pięknym stylu, biegnąc na wielkim luzie zdobył złoto i nowy rekord świata, mógł wpędzać w kompleksy. Zresztą cztery dni później po finale w Monachium, w Helsinkach pobił rekord świata na 5000m, który jednak już tydzień później odebrał mu Puttemans. Więc naprawdę, ekipa była bardzo mocna.

Steve miał plan, aby przycisnąć na cztery okrążenia przed metą. Rzeczywiście wyszedł na prowadzenie i nieco rozciągnął grupę, na 800 m przed metą liczyła się już tylko piątka: Stewart, Virren, Gammoudi, Puttemans i Steve. Niektórzy mówią, że zapłacił za to prowadzenie tym, że nie miał szans w końcówce. Choć jak się ma siłę to i prowadzenie Ci nie zaszkodzi, Gebrselassie biegnąc na rekord świata w Helsinkach biegł przecież zupełnie sam.

Problem ze Stevem był taki, że wszystko chciał wygrywać spektakularnie. I to, co robił na ostatnich 400 metrach to była po prostu bezmyślność, tak to sobie można biegać na szkolnych zawodach. Trzy raz atakował po zewnętrznej i trzy razy odpadał, jeszcze Gammoudi trącił go i na ostatnich metrach osłabł tak, że stracił nawet trzecie miejsce. A wystarczyłoby, żeby pozwolił prowadzić Virrenowi ostatnie 800m i zaatakował na samej końcówce skoro miał tyle siły. Ale nie, on chciał wszystkich zniszczyć, był młody i myślał, że wszystko przed nim, chciał wygrać i to w spektakularny sposób.

Znowu wbiegamy pod górę, chwila przerwy.

– Kiedy wróciliśmy do kraju, to potem się na nim odbiło, musiał się tłumaczyć mediom, opowiadał mnóstwo bzdur na temat tamtego biegu. Zmienił styl życia, zaczął imprezować. Dla mnie i Billa to też było ciężkie, bo nie mogłem powiedzieć tego, co myślałem żeby nie spalić mostów między nami a Stevem, więc kluczyłem, musiałem uważać na słowa w rozmowach, to było bardzo stresujące. W ogóle tamte Igrzyska były dla mnie bardzo ciężkie, wróciłem do domu wykończony. Na szczęście Steve nadal biegał dobrze, ale po ukończeniu studiów miał problem jak utrzymać status amatora i móc trenować na tym samym poziomie, z czegoś musiał żyć. Na początku 1975 roku zaproponowano mu profesjonalny kontrakt, 200000 dolarów, odmówił, bo wiedział, że nie mógłby wtedy wystartować w Montrealu w 1976 roku i znowu spotkać się z Virrenem. Ale …….potem ten nieszczęsny wypadek i niestety już nigdy się z nim nie spotkał.

Coś mi zaczynało świtać, Virren? Lasse Viren? Steve? Steve Prefontaine? Z kim ja biegnę? Wzgórza wydawały się nie mieć końca. Ciekawe, czy Bill ma jakiś plan naszej trasy? Kiedy zechce wracać?

– No dobrze – Bill wyrwał mnie z zamyślenia – opowiedz mi teraz Ty swoją historie – po to się w końcu tutaj spotkaliśmy – zaśmiał się
– Słucham? – myślałem, że nie dosłyszałem
– No opowiedz mi, co się dzieje w Twoim życiu – zabrzmiało to jakoś tak dziwnie, zupełnie jak gdybyśmy się znali od lat
– Jestem dyrygentem – zacząłem niepewnie….
– Przestań chrzanić – mówię poważnie, porozmawiaj ze mną p o w a ż n i e – co się Krzysztof dzieje?

Nie wiedziałem, o co chodzi. Milczałem, przebiegliśmy tak chyba z 500 metrów zanim w końcu ku własnemu zdziwieniu zacząłem mówić

– Mam żonę, dwójkę synów. Bardzo ich kocham. Kilka miesięcy temu dostałem propozycję poprowadzenia koncertu przed Bożonarodzeniowego w Denver za bardzo dobre pieniądze, była to tak naprawdę pierwsza tego typu propozycja, jaką otrzymałem w życiu z zagranicy, z liczącego się ośrodka, w naszym środowisku to często jest droga do zupełnie nowego życia zawodowego, życia na innej stopie.

Jak się potem okazało, do choreografii zaprosili także moja byłą?…. Powiedzmy, że dziewczynę, coś nas kiedyś łączyło, ale dawno, zanim jeszcze poznałem żonę. Ale między nimi nigdy nie było dobrych relacji, wprost odwrotnie.

Sam byłem zaskoczony, kiedy się od niej, tzn od Mai o tym dowiedziałem. Powiedziałem o tym żonie. Wiedziała, z czym to się będzie wiązało, wspólny wyjazd, wspólne hotele, kolacje. Powiedziała, że chce, żebym zrezygnował z wyjazdu. Na początku mogłem jeszcze zrezygnować, ale okłamałem ją, że nie mogę. To była taka szansa jak wygrana w totolotka a wiedziałem, że przecież z Mają nic mnie nie łączy i łączyć nie będzie.

No i kiedyś było jakieś spotkanie, gdzie oprócz mnie i żony, była Maja i kilkoro znajomych. I w rozmowie wyszło, że ja mogłem był z tego zrezygnować, ale tego nie zrobiłem, Maja odstawiła oczywiście świetną scenę, jaka to ona niby zdziwiona, że ktoś mógł nie wiedzieć, że przecież jeszcze niedawno mogłem był zrezygnować, i że będziemy do Polski przysyłali kartki i żona o wszystkim będzie informowana. Poczuła się fatalnie, upokorzona w obecności iluś naszych znajomych, wytrzymała do końca wieczora a potem kazała mi się spakować. To było tydzień przed wyjazdem, wyprowadziłem się do mojej mamy. Mogłem oczywiście nie jechać, ale to by niewiele zmieniło, a raczej na gorsze, to było by trochę jak zawodowe sepuku, odwoływać przyjazd na tydzień przed. W dodatku żona zniknęła na kilka dni i nie miałem z nią żadnego kontaktu. Przygotowania do wyjazdu trwały, Maja zaplanowała wielkie turystyczne tourne po północnych Stanach i tak trafiliśmy tutaj. Kiedy dzwonię do żony, ona nie rozmawia ze mną, rozłącza się.

Obcemu człowiekowi mówić takie rzeczy? To chyba niezwykła aura tego miejsca tak mnie otworzyła. Zazwyczaj jestem raczej introwertykiem.

– Hmm – powiedział Bill – moja żona, Barbara to wielce wyrozumiała kobieta. Ale tej wyrozumiałości też musiała się nauczyć, bo ja też nie raz dawałem jej powody do rozstań, nie raz, nie dwa, wiele razy, nie chodzi o inne kobiety, ale o życie, jakie prowadziłem ciągle w rozjazdach, skupiony na zawodnikach a nie własnej rodzinie, ciągle z jakimiś wizjami, które wydawały mi się niezwykle ważne, ważniejsze niż życie codzienne. Musisz Krzysztof walczyć o to, co dla Ciebie najważniejsze, będziesz musiał dowieść tego jeszcze wiele razy, ale Twoja żona to mądra kobieta i to zrozumie – zakończył zupełnie jak gdyby ją znał

Zaległa cisza, słuchać było tylko nasze stopy. Odruchowo zerknąłem na zegarek. Godzina i trzydzieści minut od wybiegnięcia a my ciągle nie wracamy !!!!
– Bill – wykrzyknąłem – przecież musimy wracać, biegniemy w jedną stronę już półtorej godziny

Bill nie wyglądał na zdziwionego

– Ta droga, którą biegniemy wiedzie zakolami, za chwilę dobiegniemy do szosy, którą do Fossil będziesz miał niecałe pięćdziesiąt minut tym tempem – powiedział

Uspokoiłem się trochę. Ale nagle coś mnie tknęło.

– Co znaczy „będziesz miał”?
– Bo ja dzisiaj już nie wracam – odpowiedział Bill jakoś ciszej
– Jak to nie wracasz? Co chcesz powiedzieć?
– Chris – Bill spojrzał na mnie i ….jego oczy przeraziły mnie na chwilę, tak jak gdyby….były całe czarne, bez białek………..ale nie, wydawało mi się – są rzeczy, na które jest czas, w treningu jest czas na odpoczynek, w życiu także, nie martw się, jestem doświadczonym człowiekiem, wiem, co robię

– Ale gdzie Ty chcesz pobiec? – nie ustępowałem
– Może….na Mount Hood – odparł – nie wbiegłem tam nigdy.

Szybko przeszperałem pamięć w poszukiwaniu Mount Hood, Maja odpowiadała coś o tym, Mount Hood, Mont Hood….. Mont Hood !?!?

– Ale to jest chyba ze 100 kilometrów stąd – krzyknąłem na niego
– Może, może tak, ale ja jestem długodystansowcem, to jest moje miejsce, Oregon, wszystko ma swój początek i koniec, także nasza wycieczka – wskazał ręką do przodu – widzisz? Dobiegamy do drogi

Rzeczywiście, droga, którą biegliśmy dochodziła do czegoś, co wyglądało na pokryta śniegiem lokalną szosę, ale nie przecinała jej tylko wiodła dalej, na lewo od szosy

– A Ty – zapytałem?
– Nie martw się – Mount Hood czeka – uśmiechnął się – nie mogę się zatrzymywać, wiesz? Ale Ty musisz wracać, biegnij tą drogą a dobiegniesz do Fossil

W miejscu, w którym nasza droga zbliżyła się maksymalnie do szosy zatrzymałem się, chciałem mu uścisnąć rękę – ale on nie stanął i nie zdążyłem go złapać. Obejrzał się lekko przez ramię.

– Bill !!!
– Nie martw się Chris, biegnij tak jak Ci mówiłem.

Nie wyglądał na zmęczonego. Nawet odwrotnie. Teraz jego sylwetka zupełnie nie przypomniała tego starszego człowieka, z jakim spotkałem się przy Fossil. Z tyłu dałbym mu równie dobrze 20 lat, biegł równo, lekko, dynamicznie, zupełnie nieprzygarbiony, chyba przyspieszył po rozstaniu ze mną. Jego droga zaraz chowała się za niskim wzgórzem. Była cisza. Zacząłem truchtać w stronę szosy.

– Chris !!! – usłyszałem krzyk
Zatrzymałem się – tak ?!

– W poniedziałek zadzwoń do Anny, nie jutro, nie pojutrze, w poniedziałek, ok ?
– Dlaczego poniedziałek ?
– Wcześniej nie będzie jeszcze na to gotowa – krzyknął, pomachał mi i zniknął za wzgórzem

Dziwne, dlaczego jutro nie……….!!!!!!!!!!!!!!! Skąd znał imię mojej żony? Ani razu nie wymieniłem go!!! Kto to jest!!!

Rzuciłem się w pogoń, Do szczytu miałem jakieś 100 m, już tylko 80, 60, 40, 20, szczyt dosyć płaski, nie mógł daleko odbiec zwłaszcza, że tak przyspieszyłem, gdzie on jest…..pustka. Biało i pusto.

Stałem na górze i drżałem, nie z zimna, ale z …emocji? Dotknąłem czegoś niewytłumaczalnego. Zacząłem zastanawiać się jak wyglądał, ale im dłużej o nim myślałem tym trudniej było mi przypomnieć sobie jego twarz, zacząłem żałować, że nie dowiedziałem się więcej o nim, że go nawet nie dotknąłem. Musiałem zawrócić, bo robiło się jednak zimno.

Do Fossil rzeczywiście dobiegłem w 45 minut. Było, po 22 kiedy wszedłem do „hotelu”.
Barman siedział przy stoliku i czytał gazetę.
– No, tylko na Ciebie czekałem – mruknął i ruszył zamknąć drzwi
– Dobranoc – powiedziałem i poszedłem na górę

Na korytarzu było ciemno, spod drzwi pokoju Mai nie prześwitywało żadne światło, więc nie wchodziłem do niej, żeby powiedzieć jej o moim powrocie.

Obudziłem się za pięć ósma. Było piękne słońce. Umyłem się, spakowałem, poszedłem do Mai. Też była gotowa, milcząca. Zeszliśmy na dół na śniadanie. W ciszy jedliśmy jajecznicę i tosty, to znaczy ja jadłem, bo Maja skubała jednego tosta będąc na wiecznej diecie.

– Masz plan drogi na dziś ? – zapytałem się
– Nie –wzruszyła ramionami
– To przejedźmy obok Mount Hood, ok? To chyba możliwe w drodze do Portland.
Spojrzała się na mnie, pewnie zdziwiona skąd u mnie nagle taki pomysł.
– Poprowadzisz? – zapytałem się już przy samochodzie

Wzięła bez słowa kluczyki.

Długo jechaliśmy w ciszy, potem instruowałem Maję jak jechać. W końcu, co jakiś czas między drzewami zaczynał prześwitywać Mount Hood. Monumentalna góra. W miejscu gdzie był długi, dobry widok poprosiłem Maje o zwolnienie, odruchowo rozglądałem się w koło szukając znajomej postaci.

Mount Hood Oregon7 Trillium Lake1
Mount Hood, foto: Sheldon Nakos

Dalsza droga przebiegała bez problemów, Maja się rozkręciła i zaczęła śpiewać do jakichś bożonarodzeniowych hitów z radia. Do Billa dojechaliśmy około południa, spędziliśmy tam miłe dwa dni.

W niedzielę nie mogłem jednak doczekać się już następnego ranka. Kiedy tylko wstałem wybiegłem z domu Billa z telefonem pod pozorem przetruchtania się po okolicy. Miasto zaczęło już normalnie funkcjonować. Zatrzymałem się koło jakiejś budki z gazetami, wyłożone leżały już świeże, poniedziałkowe wydania.

U nich powinna być teraz czwarta po południu – pomyślałem. Wykręciłem numer. Prześlizgiwałem się wzrokiem po tytułach gazet i nagle zobaczyłem:

"W Fossil w wieku 88 lat, w nocy z 24 na 25 grudnia zmarł we śnie Bill Bowerman, współzałożyciel Nike, wieloletni trener amerykańskiej kadry biegaczy, olimpijskiej i uniwersyteckiej."

– Halo – głos Anny
– Bardzo Cię kocham – powiedziałem

Cisza. Bardzo długa cisza.

– Wracaj do nas szybko – odpowiedziała


fossillatem_540.jpg
Fossil, nie w zimie

xmas_map.jpg
Mapa trasy

PS. WESOŁYCH ŚWIĄT ŻYCZY BIEGANIE.PL!

Możliwość komentowania została wyłączona.