3 marca 2011 Redakcja Bieganie.pl Sport

Skorpion 2011- relacja z rajdu przygodowego


Skorpion 2011
Autor: Jan Goleń (Jang)

W dniach 18-20 lutego 2011 r. na środkowym Roztoczu w okolicach Krasnobrodu został po raz dziesiąty rozegrany pieszy rajd przygodowy na orientację o nazwie Skorpion. Bazą zawodów było tym razem krasnobrodzkie liceum przy ul. Lelewela. Rajd organizuje Klub Imprez na Orientację „Inochodziec”, związany z lubelskim PTTK. Kierownikiem zawodów jest Paweł Szarlip, a sędzią głównym Sławomir Juraszewski. Rywalizację można było podjąć na jednym z dwóch dystansów: 50 lub 100 km.

skorpior 540
mapa: Jan Goleń

Skorpion słynie z trudnych warunków terenowych i zwykle także pogodowych. Większość punktów kontrolnych ukryto w trudno dostępnych wąwozach. Niekiedy w ich sąsiedztwie rozmieszczono tzw. punkty stowarzyszone, których odbicie na karcie startowej zalicza obecność na punkcie, ale z karą czasową 25 minut. W ostatnich latach pokonywanie trasy rajdu utrudniała także pogoda: mróz dochodzący do minus 20 stopni albo półmetrowa warstwa mokrego śniegu. Tegoroczny Skorpion był jednak dość łagodny – piechurom nie przeszkadzała cienka warstwa śniegu i temperatura nieco tylko poniżej zera.

W lutym dzień ma około 10 godzin, zaś noc 14. Uczestnicy rajdu 100-kilometrowego musieli się zmieścić w 30 godzinach. Startowali w piątek o 20.00, więc znakomitą większość trasy pokonywali w ciemnościach. Mieli do odnalezienia w narzuconej kolejności 18 punktów kontrolnych, ustawionych w dwie pętle, po 9 punktów każda. Pomiędzy pętlami mogli się zatrzymać w bazie zawodów na przepak. Na trasę 100 km wyruszyło 31 śmiałków, w tym 4 panie.

W znacznie lepszej sytuacji byli startujący w sobotę o 8.00 rano uczestnicy pięćdziesiątki. Ich limit czasu wynosił 16 godzin, zatem była to raczej dzienna konkurencja. Trasę wyznaczało 12 punktów kontrolnych zaznaczonych na mapie topograficznej w skali 1:50 000, o aktualności z lat 70. XX w. (czyli sprzed ponad 30 lat). Dotrzeć do nich także należało w narzuconej kolejności. Tym razem na trasę wyruszyło ponad stu zawodników, wśród nich i ja. Podobnie jak 12 godzin wcześniej, sygnałem do startu był strzał z pistoletu.

skorpion8
Fot. Artur Milanowski:
Start pięćdziesiątki

Pierwszy punkt kontrolny usytuowano mniej więcej 4 km od startu, na Jagodnej Górze. Większość uczestników forsuje górą szkolne ogrodzenie i biegnie do niego na północny wschód wzdłuż linii energetycznej. Zeskoczyłem z metalowego płotu na lewą nogę, trochę ją czuję w czasie biegu. Po prawej zostawiamy dominującą nad okolicą Górę Chełmową z wyciągiem narciarskim. Potykam się o leżącą pod linią energetyczną ściętą gałąź – to pierwsza z sześciu wywrotek, jakie dziś zaliczę.

Równolegle do mnie biegnie drogą z lewej strony kilkunastoosobowa grupa uczestników rajdu. Mają równiej niż ja, więc poruszają się szybciej. Dołączam do nich. Wpadamy do jakiegoś parku, grupa rozdziela się w poszukiwaniu przejścia w ogrodzeniu. My trafiamy na szczęście na otwartą furtkę, a po chwili przekraczamy szosę koło kościoła w Podklasztorze. To znane mi miejsce z Biegu Pamięci Dzieci Zamojszczyzny, w którym uczestniczyłem przynajmniej trzykrotnie. Trzeci etap tego w sumie stukilometrowego wyścigu ulicznego zaczynał się właśnie tu, a kończył po 30 km na zamojskim rynku.

Przeskakuję przez szosę koło budyneczku informacji turystycznej i zaliczam na oblodzeniu drugą już dziś wywrotkę. Robi się spory tramwaj, składający się z przynajmniej dwudziestu biegnących razem osób, który posuwa się od skrzyżowania w Podklasztorze szosą w kierunku Majdanu Wielkiego. Tak to już jest, kiedy rajdy na orientację mają narzuconą kolejność zaliczania punktów – uczestnicy z mocną łydą podłączają się pod tych lepszych w nawigacji i wiozą się na nich jak w tramwajach. Trochę inaczej było na Nawigatorze niecałe trzy miesiące temu – pierwszy etap rajdu był scorelaufem, na którym punkty zaliczało się w dowolnej kolejności, co sprzyjało rozproszeniu uczestników i bardziej samodzielnemu nawigowaniu.

Mijamy jedną z atrakcji turystycznych okolicy – Kaplicę na Wodzie. W okolicach przysiółka Turzyniec od grupy odrywa się kilka osób, które odbijają z szosy na północ i przeprawiają się małym mostkiem na północny brzeg Wieprza. Wśród nich jest Irek Kociołek z Wrocławia, wyróżniający się brakiem plecaka i luźno założonym na głowę pomarańczowym buffem. To droga na skróty, ale z mapy wynika, że po drugiej stronie rzeki jest dość mokro. Ja więc razem z większością tramwaju zasuwam dalej szosą na wschód do wsi Zachoinie. Tu na skrzyżowaniu skręcamy w lewo i po stukilkudziesięciu metrach przebiegamy drogowym mostem na drugą stronę Wieprza, który ma na tym odcinku szerokość zaledwie kilku metrów.

Szosa prowadzi przez las na północ. Mniej więcej 600 m za mostem przecina ją leśna droga. Widzę dobiegającego nią z lewej strony Irka, stracił jednak na skrócie w stosunku do głównej grupy. Ja w towarzystwie bardzo doświadczonego orientalisty Andrzeja Krochmala i kolegi z klubu Marcina Miśkiewicza skręcam tu w prawo i zmierzam skośnie na północny wschód ku Jagodnej Górze. Widać jej wyższy, łysy wierzchołek na lewo od leśnej drogi. Ale nas interesuje nieco niższy, ukryty w lesie po prawej stronie, bardziej na zachód.

Wspinam się na zadrzewione zbocze, na górze trafiam na druciany płot. Idę wzdłuż niego i widzę przed sobą kilku zawodników przechodzących przez przeszkodę. Krzyczą jednak do mnie, że lepiej obejść płot bokiem, co też czynię. Opis PK 1 brzmi: „szczyt wzniesienia – przy ogrodzeniu”. Znajdujemy wreszcie drzewo z naklejonym biało-czerwonym kartonem, dwuliterowym kodem i kredką w określonym kolorze. Rozglądam się za innymi lampionami, pachnie mi to stowarzyszem, bo punkt oddalony jest o kilka metrów od ogrodzenia. Ale zaskakuję, że stowarzysz nie może być bliżej punktu głównego niż 2 mm w skali mapy, czyli w naszym przypadku 100 m. Zatem innych punktów kontrolnych na wierzchołku nie znajdziemy, uspokojony zaznaczam kredką w pierwszej kratce karty startowej cyfrę 1 i literki JG z lampionu. Moje inicjały, na dobry początek.

Zbiegam do drogi pomiędzy wierzchołkami Jagodnej Góry, w towarzystwie Andrzeja i Marcina pomykam na północ. Tu według mapy las powinien się kończyć i ustąpić miejsca otwartemu polu. Ale przez trzydzieści lat zdążyły wyrosnąć całkiem niezłe drzewa na rzekomo odkrytym terenie. Nie wiadomo jak daleko na północ sięga dziś granica lasu. Dlatego postanawiam przebić się na zachód do szosy. Marcin idzie za mną, Andrzej jednak zasuwa dalej na północ. Ale kilka minut później znów się spotykamy na szosie Zachoinie-Hutków i razem ruszamy gruntową drogą na zachód w stronę przysiółka Grabnik Dolny.

skorpion5
Fot. Mariusz Janowski
Przedzieranie się przez roztoczańskie wąwozy:

Andrzej Krochmal zna się na biegach na orientację jak mało kto. Uczestniczył z sukcesami w najróżniejszych imprezach tego typu w Polsce i w Europie, wiele także sam organizuje. Ostatnio szefował organizacji warszawskiego Biegu Wedla oraz mazowieckiego rajdu DyMnO. W ramach tego ostatniego będą w tym roku organizowane mistrzostwa Polski w rajdach na orientację na dystansie 50 km. Ja i Marcin zdajemy sobie sprawę z tego, że nauki u mistrza są bezcenne. Wspólne pokonanie trasy rajdu to świetna okazja do szkolenia w orientacji. Marcin biegł, a potem szedł z Andrzejem do końca, ja towarzyszyłem im tylko przez pierwszą ćwiartkę biegu.

Andrzejowi rola wykładowcy wyraźnie się podoba, od czasu do czasu tłumaczy nam, na co warto zwracać uwagę na trasie, a co jest praktycznie bez znaczenia. Sporo też w tym psychologii, bo to w biegach na orientację równie ważne jak mocne nogi i umiejętności nawigacyjne. Walcząc o dobre miejsce trzeba cały czas zwracać uwagę na poczynania rywali i wiedzieć, jak uniknąć czasem niechcianego, mocnego w nogach towarzysza, który na nas się wiezie. Trzeba zimno kalkulować, unikać dekoncentracji, czasem wypuścić rywala przodem i czekać, aż sam popełni błąd. Trzeba też brać poprawkę na to, że przy długich dystansach prędzej czy później dopadnie nas kryzys, fizyczny lub psychiczny, a najpewniej oba naraz. Wtedy warto z rywalem współpracować, zakładając że jego kryzys będzie kiedy indziej niż nasz, a ostateczną rozgrywkę zostawić na finał. No i sprawdziło się, ale dojdziemy do tego.

Mistrz zwraca nam uwagę na linie energetyczne. Są z daleka widoczne, ciągną się kilometrami i stanowią znakomite obiekty orientacyjne. Na mapie zaznaczone są w okolicy dwie linie, w terenie jest ich więcej. Widocznie niektóre powstały później niż mapa. Marcin, pracujący w branży energetycznej, mówi że na pięćdziesiątkach zaznacza się zwykle linie o napięciu od 15 kV. A poziom napięcia można ocenić choćby po wielkości i budowie słupów.  

Andrzej pokazał mi też przed biegiem, jak używać camelbacka, kiedy jest mróz. Po każdym piciu należy wdmuchnąć do rurki powietrze aż zabulgocze na plecach, aby resztka napoju przepłyneła z rurki z powrotem do bukłaka w plecaku – wtedy picie nie będzie takie lodowate. Ten patent zdradziła mu kiedyś jakaś dziewczyna na rajdzie. Warto też chować ustnik za kołnierzem, żeby nie zamarzał, bo zawsze w ustniku trochę płynu zostanie. Stosuję się do tego, może uda się uniknąć przeziębienia. Przed biegiem miałem zamiar w ogóle nie używać camelbacka, tylko termosu z ciepłą herbatą. Ale doświadczenia z Nawigatora były takie, że wyciąganie termosu z plecaka to za każdym razem strata ze dwóch minut, a pudło przegrałem tam zaledwie o minut dziewięć. Wróciłem więc za radą Andrzeja do camelbacka, mam w nim odgazowaną i nieco rozcieńczoną coca-colę.

We trzech docieramy gruntową drogą do zaznaczonej na mapie linii energetycznej, biegnącej z północy na południe. Zagalopowaliśmy się trochę za daleko na zachód, skręcamy więc przy pierwszych zabudowaniach Grabnika Dolnego na północ i wchodzimy w pierwszy dziś zalesiony wąwóz, który po chwili się rozwidla. Wybieramy prawą odnogę, którą wspinamy się na północny wschód. Na końcu wąwozu jest ścieżka prowadząca na północ, prosto na PK 2 o opisie „rozgałęzienie wąwozu na dole”. Znajdujemy go szybko w przebiegającym równoleżnikowo jarze i zaznaczmy kod HP (tym razem uczczono widać producenta drukarek) kredką na karcie startowej. Szczęśliwie ominęliśmy minę, jaką był postawiony w pobliżu w wąwozie nieco dalej na wschód stowarzysz, ale dowiedziałem się o tym dopiero na mecie.

Idziemy mocno zakrzaczonym wąwozem na zachód i wychodzimy na otwarty teren z rozproszonymi zabudowaniami Grabnika Górnego. Kilkaset metrów przed nami widać czterech rywali, zasuwających szybko na zachód w kierunku odległego o jakieś 3 km PK 3. Zostawiają w śniegu wyraźne ślady, ułatwiające pościg. Goniąc grupę gubię gdzieś z tyłu i trochę z boku Andrzeja i Marcina. Na zachód z lekkim odchyleniem na północ prowadzi wygodna dróżka. Wokół znacznie więcej lasów, niż zaznaczono na mapie, widać w międzyczasie urosły. Zniknęło za to pojedyncze zabudowanie przy skrzyżowaniu dróg gruntowych. Widzę, że czterech poprzedników odbija w tym miejscu na południe po krótkiej dyskusji. Nie rozumiem dlaczego, przecież PK 3 jest dalej na zachód. Ja biegnę prosto.

Po kilkuset metrach dukt niespodziewanie kończy się w lesie. Brnę dalej, ale drogę przegradza mi głęboki poprzeczny wąwóz o stromych zboczach. Patrzę jeszcze raz na mapę i dopiero teraz dostrzegam, że przerywana linia, którą wziąłem za przedłużenie drogi, to w istocie granica administracyjna, dawno już pewnie nieaktualna. Czyli czwórka rywali miała rację, obchodząc wąwóz wierzchowiną od południa. Ja po nieudanej próbie przedostania się przez jar też odbijam przez las na południe. Docieram do duktu i doganiam Marcina i Andrzeja, którzy oczywiście nie zapuścili się bezmyślnie w wąwóz jak ja.

Droga prowadzi przez gospodarstwo. Andrzej pyta idącego człowieka, czy możemy przez nie przejść, gospodarz nie ma nic przeciwko. Zagłębiamy się w las. Pół kilometra za zabudowaniami trzeba skręcić na leśnym skrzyżowaniu w prawo, po kolejnych dwustu metrach droga sama odbija w lewo, na północny zachód. Po kolejnych czterystu po prawej powinien zaczynać się wąwóz, na którego początku zaznaczono PK 3. Taki był też opis punktu: „początek wąwozu – na górze”. Dochodzimy do tego miejsca i widzimy wychodzących z wąwozu Wojtka Wanata i Bartka Grabowskiego. Wojtek mówi, że łażą już po okolicy dłuższy czas i nie mogą znaleźć lampionu.

Parę sekund później dostrzegam na drzewie czerwono-biały karton, tyle że nie na początku wąwozu, tylko na jego zboczu, jakieś 70-100 m dalej na północny zachód. Po krótkim wahaniu całą piątką zaznaczamy punkt na kartach startowych, wychodząc z założenia, że jeśli to stowarzysz, to wszyscy go zaliczymy. Tym bardziej, że Wojtek z Bartkiem przeszukali dokładnie początek wąwozu i nic nie znaleźli. Na mecie okazało się, że był to jednak właściwy punkt kontrolny, tym razem zdaje się z inicjałami Wojtka Wanata (WW), tylko niezbyt precyzyjnie naniesiony na mapę. Niektórzy uczestnicy wpisali nawet w związku z tym do kart startowych BPK (czyli „brak punktu kontrolnego”) co praktycznie wyłączyło ich z rywalizacji, bo według regulaminu ominięcie punktu przy narzuconej kolejności unieważniało zaliczenie wszystkich następnych.

skorpion6
Fot. Artur Milanowski:
Irek Kociołek i autor przy PK 7 w Iwni

Biegniemy teraz wąwozem na północ, omijając od czasu do czasu zwalone drzewa. W okolicach przysiółka Bródki wydostajemy się na otwartą przestrzeń. Wojtek jest z nas najszybszy, ucieka przez łąkę na północ i przedostaje się przez zamarznięty potok Jacynka. Gonię go i definitywnie tracę kontakt z Andrzejem i Marcinem, którzy zostają z tyłu. Za to w lesie znowu spotykam się z Bartkiem, który biegnie w identycznych jak moje żółto-czarnych columbiach, zakupionych kilka dni wcześniej w Ergo. Za to Paweł Pakuła, startujący w setce, tym razem jednak wybrał jakieś konkurencyjne obuwie z agresywnym bieżnikiem.

We trzech przekraczamy szosę na skraju wsi Potoczek i mijamy po chwili gospodarstwo z ujadającym i biegającym luzem psem. Wojtek zaprasza: „Może ktoś inny woli teraz przodem?” Doświadczenie uczy, że w takich sytuacjach najlepiej sprawdza się użycie kilku głośnych, żołnierskich słów w połączeniu z pokazaniem psu zębów, co też czynię. Ale burek nadaje dalej, podbiega od tyłu do naszych nóg, ja się głośno odszczekuję. Po chwili oddalamy się od gospodarstwa i pies odpuszcza.

Teren jest mocno pofałdowany, przecinamy dolinkę o tarasowej budowie, trzeba trochę poskakać wśród śniegu i zmrożonych bruzd. Na przeciwległym, północnym stoku widać już zarośla wylotu wąwozu, na którego drugim końcu kryje się PK 4. Wchodzimy do wąwozu, który rozwidla się. Z mapy wyraźnie widać, że trzeba wybrać lewą odnogę. Wyprzedzający nas o kilka kroków Wojtek nie miał nawet chwili wahania. Na krzewie na szczycie jaru jest punkt, wpisujemy kod w kartę. Razem z nami robi to dogoniony właśnie Irek. Na końcu prawej odnogi był stowarzysz, również szczęśliwie ominięty.

Muszę wyjąć mapę ze strunowej, foliowej koszulki i tak ją złożyć, żeby było widać kolejne punkty. Zajmuje mi to kilka chwil, w międzyczasie towarzysze uciekają mi. Zasuwam po ich śladach na śniegu, po chwili znowu ich widzę. Biegną drogą na zachód przez Kolonię Potoczek II. To optymalny wariant, bo droga praktycznie nakłada się na linię łączącą PK 4 i PK 5. Prawie trzy kilometry bez patrzenia na mapę, w pościgu za rozciągniętymi już nieco na drodze kolejno Wojtkiem, Irkiem i Bartkiem. Dopadam Bartka, kiedy przecinamy asfaltową szosę. Rzuca z uśmiechem krótko: „Nawigację czas zacząć!”

Po drugiej stronie szosy wpadam w las, a po chwili w głęboki wąwóz. Prowadzący Wojtek bez wahania zbiega po stromym zboczu, a my za nim. Potem wdrapywanie się na czworaka na przeciwległe zbocze i wypadamy na otwarty teren. Można zagłębić się w Lasy Komisarskie, ale z mapy wynika, że roi się w nich od równie głębokich jarów. Lepiej posuwać południową granicą lasu na zachód po stosunkowo równym terenie i mniej więcej kilometr dalej zapuścić się wąwozem na północ w głąb lasu w kierunku PK 6. No i praktycznie wszyscy tak robimy. Bartek z Wojtkiem zniknęli mi z oczu, przez jakiś czas biegnę z Irkiem, rozmawiamy.

Zapuszczamy się wreszcie w dół bocznej odnogi wąwozu, który skrywa szósty punkt trasy. Irek zbiega wśród drzew szybciej, zostaję sam. Boczna odnoga dochodzi do głównego wąwozu, którym posuwam się na północ. Dnem trudno się przemieszczać, bo zagracają go gałęzie i zwalone pnie. Trzeba wyleźć trochę wyżej. Kluczę w labiryncie, wreszcie znajduję lampion w rozwidleniu wąwozu, co zgadza się z opisem punktu. Tu spotykam Weronikę Białą, jak dotąd najszybszą dziewczynę w pięćdziesiątce, która od tej pory mi towarzyszy.

Wracamy chwilę wąwozem na północ, a potem odbijamy w odnogę prowadzącą na zachód, która przechodzi w leśną drogę. Przed nami śmigają przez las trzy sarny. Docieramy do granicy lasu i biegnącej wzdłuż niej drogi, którą zasuwamy na północny zachód ze dwa kilometry, mijając po drodze pojedyncze zabudowania Kolonii Bliżów. Na ukrytej pod śniegiem zmrożonej bruździe zaliczam trzecią wywrotkę. Weronika wyciąga pomocną rękę, ale jakoś udaje mi się wstać o własnych siłach. Jeszcze raz widzimy sarny, tym razem dwie, kto wie czy nie z tych już wcześniej widzianych.

W miejscu gdzie granica lasu skręca i prowadzi dalej na zachód odbijamy w prawo. Chwilę biegniemy po pofalowanym lesie na przełaj, wpadamy na dość szeroką drogę, wzdłuż której ustawiono dziesiątki pni ze świeżego wyrębu. Droga ta, klucząc nieco, wyprowadza nas niemal dokładnie na PK 6. Po drodze mijamy biegnącego w przeciwną stronę Wojtka oraz biegnących razem Janka Lenczowskiego i Dawida Studenckiego, a potem Bartka – oni już szóstkę znaleźli. Wreszcie widzę po lewej właściwy wąwóz, opis punktu brzmi: „rozgałęzienie na dole”. Z dołu wyłazi Irek, po uśmiechu widzę, że też znalazł punkt. Strome zejście i też go widzimy. Wpisujemy kredką kod, co jest dość trudne, bo ciężko ustać na stromiźnie. Wyłazimy na górę i gonimy Irka leśną drogą. Na odcinku ze stągami drewna trwa właśnie załadunek bali i musimy ominąć ten kawałek lasem.

skorpion3
Fot. Artur Milanowski:
Marcin Miśkiewicz i Andrzej Krochmal przy PK 7 w Iwni

Przed końcem lasu biegnący ze sto metrów przed nami Irek odbija w lewo, a Weronika zostaje trochę z tyłu. Ja dobiegam drogą do końca lasu, po czym zasuwam dalej na południe na przełaj przez pola. Pół kilometra dalej docieram do wąwozu, którego dnem biegnie gruntowa droga na południowy wschód do Bliżowa. Dogania mnie na niej Weronika, a chwilę później Irek, który pobiegł trochę inną trasą. Razem przecinamy drogę w Bliżowie i biegniemy pofałdowanym terenem na południe. Weronika znowu zostaje w tyle, a ja z Irkiem dobiegamy do PK 7 w przysiółku Iwnia. Czeka tam na nas gorąca herbata, serwowana dzięki uprzejmości biura turystycznego Quand. Dowiadujemy się od obsługujących punkt ludzi, że mamy jak na razie lokaty szóstą i siódmą. Dzwoni telefon naszego rozmówcy, który odebrawszy mówi, że Paweł Szarlip chce rozmawiać z którymś z uczestników pięćdziesiątki. Odbieram aparat. Paweł pyta, czy z PK 3 było wszystko OK. Mówię, że jakoś go znaleźliśmy, ale chyba nie do końca stał tam, gdzie zaznaczono go na mapie. Zresztą w tym momencie w ferworze wyścigu nie bardzo pamiętam. Kończymy z Irkiem popas i ruszamy dalej w momencie, kiedy do punktu dobiega Weronika. Tu widzimy ją ostatni raz.

Cofamy się odrobinę na północ, po czym zmierzamy leśnym duktem na zachód. Koleiny na nim nie są zbyt wygodne, pośliznąłem się i zaliczyłem czwartą już dziś wywrotkę. Układ dróg niezupełnie zgadza się z mapą. Dobiegamy do Wieprza i przeprawiamy się mostkiem na południowy brzeg, ale nie za bardzo wiemy w którym miejscu. Napotykamy dwa szczeniaki, łaciate kundle w wieku 3-4 miesięcy. Sądząc po umaszczeniu rodzeństwo, choć jeden jest wyraźnie większy od drugiego. Nie są agresywne, przeciwnie – przyłączają się do nas. Nikt ich do tego nie zachęcał, ani ich nie odpędzał. Po prostu szły za nami.

Jesteśmy w dużej wsi Bondyrz, ciągnącej się kilometrami wzdłuż rzeki. Widać przy zabudowaniach tabliczkę zabytkowej zagrody Guciów (na mapie nie zaznaczonej), co świadczy o tym, że jesteśmy blisko zachodniego krańca ulicówki. Zgadza się łyse wzgórze na południe od nas. To miejsce też pamiętam z Biegu Pamięci Dzieci Zamojszczyzny, a konkretnie z drugiego, dwudziestokilometrowego etapu Zwierzyniec-Krasnobród. A dziś to mniej więcej trzydziesty kilometr skorpionowej trasy.

Chwilę biegniemy asfaltem pod prąd Wieprza, widzę nad rzeką sanie ciągnięte przez konia. Po chwili oddalamy się od zabudowań w poszukiwaniu ukrytego w kolejnym wąwozie PK 8. Znajdujemy wąwóz i nie bardzo możemy w niego wejść, bo z obu stron jest wcięty pionowymi skarpami o wysokości kilku metrów. Kluczymy więc trochę, wreszcie udaje się jakoś zejść do drogi na jego dnie. Psiaki cały czas podążają z nami, choć i dla nich strome zejście do wąwozu nie było łatwe. Dochodzimy do rozwidlenia, dokładnie tak jak w opisie punktu kontrolnego, ale lampionu nie ma. A trochę dalej obie odnogi wąwozu się kończą. Wniosek – to nie ten wąwóz. Schodzimy znów w stronę Bondyrza, sprawdzając jeszcze raz całą długość głębokiego jaru.

Przemieszczamy się przy wsi ze trzysta metrów na wschód i trafiamy na dolinkę, która także przechodzi w wąwóz, choć już nie tak wyraźny jak poprzedni. Tam na rozwidleniu znajdujemy lampion i odnotowujemy na karcie startowej naszą tu obecność. Teraz czeka nas wspinaczka na grzbiet Glimowizny. Na razie posuwamy się na południowy zachód drogą Bondyrz-Lasowce. Osiągnąwszy grzbiet zamierzamy przemieszczać się zaznaczoną na wierzchowinie prostą drogą ku kolejnym punktom kontrolnym. Wspinam się truchtem do grzbietu, zostawiając z tyłu Irka, który nie bardzo chce biec pod górę. A na grzbiecie wcale nie ma prostej drogi, której szukałem. Okolica zarośnięta drzewami, nie wiem gdzie jestem, trochę się błąkam. Psy biegną cały czas za mną, czasem włażą pod nogi. Próbuję je odpędzić, ale nie dają się. Czy będą wiedziały jak wrócić do Bondyrza?

Przyglądam się mapie i dociera do mnie, że szukana przeze mnie droga jest fałszywa. Nakłada się na granicę administracyjną. Narysowana jak od linijki, idealnie prosta na odcinku trzech kilometrów, co chwila przecina gęsto stłoczone poziomice bardzo pofałdowanego terenu. Nie ma siły, żeby tak było w rzeczywistości. I nawet domyślam się, jak ten fałsz trafił na mapę, w końcu jestem kartografem. Wydawane w czasach okolic stanu wojennego cywilne mapy topograficzne w skali 1:50 000 układu 1965 były cenzurowane. Chodziło o to, że w przeciwieństwie do map wojskowych były to mapy stosunkowo dostępne i w chorych umysłach ówczesnych władz mogły posłużyć wrogim siłom np. do inwazji na Polskę. Do tej spiskowej teorii dziejów przyczynić się mogły też doświadczenia drugiej wojny światowej, kiedy we wrześniu 1939 r. Wehrmachtowi bardzo pomogły polskie międzywojenne mapy 1:25 000 i 1:100 000, wydane przez Wojskowy Instytut Geograficzny. Były to w tamtych czasach jedne z najlepszych map topograficznych świata. Nikomu nie przychodziło do głowy, żeby je utajniać, dzięki czemu hitlerowcy robili masowo ich przedruki i w mapniku praktycznie każdego niemieckiego oficera liniowego była wtedy świetna polska mapa.

Cenzura map cywilnych polegała m.in. na cięciu wojskowych map na kawałki, nierównym ich sklejaniu i dorysowywaniu fikcyjnych treści. I wszystko bez sensu, bo kto w czasach GPS korzysta jeszcze w celach wojskowych z takich map? Właśnie miałem przed sobą próbkę tej działalności i czułem, że jestem w czarnej… Usiłuję się zorientować po rzeźbie, ale ta jest strasznie pogmatwana. Próbuję przedostać się na południowe zbocze masywu i wypatrzyć w dole wieś Stara Huta, ale tam też jest sporo nowych lasów i nic nie widać. Posuwam się więc na azymut na południowy wschód, starając się trzymać wierzchowiny.

skorpion4
Fot. Mariusz Janowski
Przedzieranie się przez roztoczańskie wąwozy

Spotykam Irka, teraz błądzimy razem. Znajdujemy za głęboką doliną długie odgałęzienie grzbietu, prowadzące w stronę Bondyrza. PK 9 powinien być na górnym krańcu wąwozu, który ogranicza ten grzbiecik od zachodu. Trafiamy na dolinkę i rzeczywiście znajdujemy w niej lampion z literkami AD (rok Pański?), które wpisujemy na karty startowe. I tu trafiliśmy, jak się potem okazało, stowarzysza. Bo właściwy punk kontrolny był w sąsiedniej dolince, 300 m dalej na zachód. Nieświadomi tego przemieszczamy się dalej, wobec zupełnej niezgodności drożni kierując się głównie azymutem. Ale nie zawsze się udaje, bo leśne dukty kluczą między wzgórzami. Przy takim poruszaniu się po omacku perspektywa zarobienia 25 karnych minut za stowarzysza wydaje się niezbyt groźna, stąd ten nasz brak wahania. Obaj już mamy za sobą z sześć godzin intensywnego wysiłku, daje o sobie znać zmęczenie i zniechęcenie.

Mijamy leśniczówkę, zaznaczoną na mapie. Wydaje się, że wąwóz prowadzący od niej na południowy wschód wyprowadzi nas na PK 10. Ale nie, wąwóz kluczy, niknie, azymuty się nie zgadzają. Atmosfera wyścigu gdzieś wyparowała, mozolnie próbujemy się tylko odnaleźć. Janek i Dawid, którzy byli przed nami, biegną leśną dróżką w przeciwnym względem naszego kierunku. Trafiamy wreszcie na skrzyżowanie na skraju lasu, które może być tym z sąsiedztwa PK 10. Cofamy się do miejsca, gdzie powinien być górny kraniec wąwozu, ale go tam nie ma. Są za to dwaj biegacze, którzy szukają tu… PK 8 (?!). Totalna dezorientacja. A psiaki dalej plączą się pod nogami.

Postanawiam zejść na południe do wsi Hucisko i jeszcze raz namierzyć się na dziesiątkę ze wsi. Będzie mnie to kosztowało przynajmniej pół godziny i co najmniej trzy dodatkowe kilometry, ale wydaje mi się to lepsze od błądzenia w leśnych wąwozach. Irek jednak zostaje z napotkanymi zawodnikami w lesie, chyba nie bardzo ma siły na dodatkowe kilometry. Ruszam przez pola ku wsi, napotykając dwie osoby na nartach biegowych. Pytają mnie, skąd w okolicy tyle ludzi. Wyjaśniam im, że to długodystansowy rajd na orientację. Psiaki, które znowu wybrały mnie przy rozstaniu z Irkiem, tym razem zostają z narciarzami, a ja docieram do asfaltu.

Hucisko to kolejna ulicówka, przez kilometr asfaltu z zabudowaniami po bokach nic się nie dzieje, żadnego kościoła ani nawet wyraźniejszego skrzyżowania. Pewny wydaje się tylko wschodni kraniec wsi, do którego dobiegam i leśną drogą wracam na północ. Azymut się zgadza, powinienem wyjść prosto na dziesiątkę. Robi się już szarawo. Kiedy docieram w okolice PK 10, znowu drożnia na mapie nie bardzo zgadza się z rzeczywistością. Mijam mały drewniany budyneczek, a zaraz za nim spotykam Irka i jeszcze ze trzech innych biegaczy oraz dwa znajome szczeniaki. Właśnie znaleźli PK 10, proponują, żebym szedł po ich śladach. No i po dwóch minutach i ja mam na swojej karcie startowej wpisaną dziesiątkę. Gonię przemieszczającą się na wschód grupę. Widać ostro pomykają, bo dopadam ich dopiero w otwartym terenie po kilkunastu minutach, przynajmniej półtora kilometra dalej.

Teraz truchtamy w szóstkę. Zrobiłem się jakiś taki otępiały, nie bardzo chce mi się sprawdzać zgodność terenu z mapą. Kryzys po prostu, raczej psychiczny. Po niedawnych doświadczeniach proponuję, żeby zbiec do wsi Malewszczyzna i dalej biec asfaltem ku PK 11. Ale reszta jest przeciwna, wolą krótszą gruntową drogę. Porzucam pokusę odłączenia się i wiozę się bezczelnie z grupą.

Jeden z członków grupy, najstarszy, zachowuje się jakoś dziwnie. Gada z kimś bardzo głośno przez komórkę (ale nie na temat trasy biegu – to byłoby niezgodne z regulaminem Skorpiona), klnie, opowiada coś zupełnie nie związanego z biegiem. Mam wrażenie, że nie bardzo wie, gdzie w ogóle jesteśmy, tylko wiezie się tramwajem. Usiłuje przepędzić psy, które cały czas nam towarzyszą. Wydziera się na nie, rzuca kamieniami i patykami. A sobaki nie ustępują i cały czas zasuwają za nami.

Po lewej widzimy lampion i podbiegamy do niego. Czyżby to już był PK 11? Irek analizuje mapę i dochodzi do wniosku, że to jednak stowarzysz, a właściwy punkt kontrolny jest kilkaset metrów dalej. Nikt nie wpisuje punktu do karty. Decydujemy, że spróbujemy znaleźć punkt dalej, a jak nam się nie uda, to najwyżej tu wrócimy. Ktoś proponuje żeby zapamiętać kod i zabrać kredkę. Na szczęście nie doszło do realizacji tego szatańskiego pomysłu, za który oczywiście groziła dyskwalifikacja.

Biegniemy dalej i znajdujemy PK 11 dokładnie tam, gdzie powinien być. Irek miał rację. Wszyscy wpisujemy punkt do kart kontrolnych i ostro zasuwamy w dół na wschód. Irek mówi, że powinniśmy już do końca biec całą szóstką. Przecinamy szosę, przechodzimy koło tartaku i trafiamy na asfaltową ulicę we wsi Namule. Biegniemy asfaltem na wschód wzdłuż Wieprza przez wieś Hutki. Dwóch ludzi przechodzi do marszu i zostaje w tyle. Za Hutkami odbijamy skosem w prawo i wspinamy się łagodnie na południowy wschód ku Kaplicy św. Rocha, przy której umieszczono ostatni punkt kontrolny. Irek też przechodzi do marszu i zostaje, ale potem nadgania.

Na jednym ze skrzyżowań proponuję odejście z szerokiego traktu wąską ścieżką w lewo, ale starszy pan ma inne zdanie, szeroka droga podoba mu się bardziej. Wolna wola, każdy przemieszcza się jak uważa. Nawet mam nadzieję, że się tu rozstaniemy. Mój wariant wybiera poza mną tylko Irek. On ma chyba teraz kryzys, ja przejmuję nawigację. Zasuwamy pod górę ku polanie, na której od czasów kartowania wyrosło osiedle drewnianych domków letniskowych. Za ogrodzeniem przy jednym z nich widać ognisko, słychać dźwięk akordeonu i śpiew. Stąd trzeba zmierzać prosto na południe.

skorpion7
Fot. Artur Milanowski

Nie ma jednej wyraźnej drogi, raczej przypadkowe ścieżki. Niektóre ze znakami szlaków turystycznych. Włączamy czołówki, bo jest już całkiem ciemno. Pilnuję cały czas azymutu i w końcu trafiamy do wąwozu z drewnianym budynkiem Kaplicy św. Rocha, jednej z głównych atrakcji turystycznych okolic Krasnobrodu. Widzimy tam wyposażonego w kijki trekkingowe uczestnika setki, który już oddala się marszem od kaplicy w dół wąwozu. Jak słyszeliśmy przed biegiem na odprawie, PK 12 ukryty jest z tyłu za kaplicą. I tam go znajdujemy na drzewie na stromym zboczu jaru. Czyli w karcie startowej komplet, teraz trzeba tylko dotrzeć do odległej o ok. 2,5 km bazy rajdu.

Biegniemy wyposażoną w schodki drogą, trzeba po ciemku uważać. Wyprzedzamy setkowicza i docieramy do parkingu dla odwiedzających kaplicę w Zagórze. Irka łapią skórcze, nie bardzo może już biec, a do tego siada mu czołówka. Daję mu snickersa. Docieramy truchtem do asfaltu, skręcamy w lewo. Pojawia się uliczne oświetlenie przedmieść Krasnobrodu, więc czołówka nie jest już niezbędna. Irek nie może już biec, skórcze ma częściej, mówię mu jak trafić do mety i żegnam się z nim. A sam biegiem docieram do ulicy Sosnowej, skręcam w nią w prawo i po mniej więcej 10 minutach wchodzę do szkoły.

Oddaję w sekretariacie zawodów kartę startową sędziemu Sławkowi Juraszewskiemu. Sprawdza ją od razu – wszystkie punkty zaliczone, ale jeden z nich, czyli PK 9 o kodzie AD, to stowarzysz. Oddycham z ulgą, że tylko jeden. Do mojego czasu 9:41 dodanych zostaje 25 karnych minut. Razem 10:06. Jestem czwarty, do mety dotarłem godzinę i 17 minut po trzecim Dawidzie Studenckim. W pierwszej trójce walka była ostra. Pierwszy był Wojtek, ale trafił dwa stowarzysze. Drugi Janek miał jednego i ostatecznie stracił do Wojtka 9 minut, zaś trzeci Dawid z jednym stowarzyszem był tylko 7 minut za Jankiem. A potem długo, długo nic i ja.

Irek dociera do mety 9 minut po mnie, po rozstaniu wybrał inną drogę i musiał przeskakiwać przez jakieś ogrodzenie i skaleczył się przy tym. Jest piąty, też ma jednego stowarzysza. Pierwszym zawodnikiem, który nie miał karnych minut za stowarzysze był Kuba Ber z ósmą lokatą. Okazało się, że to mój dawny znajomy – robił opisy wycieczek po Ukrainie do przewodnika turystycznego, który robiliśmy kilka lat temu w PPWK. Świat jest mały. Dziewiątą i dziesiątą lokatę mają Marcin Miśkiewicz i Andrzej Krochmal – obaj bez stowarzyszy, do końca szli razem.

W szkolnej stołówce jemy obiad, a przy okazji dowiaduję się o dramatycznej walce czołówki setki. Pierwszy do mety dotarł Taras Koniukhov, socjolog z Kijowa z czasem 14:55, ale miał jednego stowarzysza. Czyli ostatecznie czas 15:20. A kwadrans po nim na mecie zameldował się Marcin Krasuski z bezbłędnie wypełnioną kartą startową i z czasem 15:10 okazał się zwycięzcą dystansu 100 km. Andrzej Buchajewicz był trzeci z czasem 15:21 i jednym stowarzyszem, czyli w sumie 15:46. A godzinę później jako czwarty do mety dotarł Paweł Pakuła, tym razem bez kar czasowych za stowarzysze.

Potem jeszcze długo do mety docierali przemarznięci uczestnicy rajdu. Znakomita ich większość pokonywała trasę marszem, a nie biegiem, wielu używało kijków. Czołówka nie załapała się na ciepłą wodę w prysznicach, ale po interwencji Pawła Szarlipa wodę zagrzano i później docierający do mety zawodnicy już byli w lepszej sytuacji. Zwykle na takich imprezach biegowych jest odwrotnie. Okazuje się, że nabyte kilka dni temu przez Bartka Grabowskiego columbie nie posłużyły mu najlepiej – obtarł sobie w nich do krwi kostki i nie ukończył trasy, wycofał się po PK 7, na którym był przede mną. Widać kostki ma niżej niż ja, bo moje columbie pod tym względem są w porządku.

Umęczony zasypiam na karimacie w śpiworze na sali gimnastycznej. Słyszę jeszcze szczekanie na zewnątrz – to jeden ze szczeniaków z Guciowa usiłuje się dostać do szkoły. „Dobijam się do oczu twoich, w każdy dzień, do serca w noc” – przypominają mi się słowa piosenki mojego brata.

W niedzielę o 10.00 rano ma miejsce ceremonia zakończeniowa. Ale przynajmniej połowa uczestników rajdu jej nie doczekała i wróciła wcześniej do domów. Z męskiej czołówki nagrodę odbiera tylko Taras i ma pecha: bo głównymi nagrodami była… wycieczka do Lwowa albo kurs prawa jazdy w Lublinie. Nie skorzystał z żadnej z tych możliwości i zadowolił się statuetką. Po czym wyruszył w powrotną podróż do Kijowa, która przy sprzyjających okolicznościach miała potrwać prawie dobę.

Skorpion to rajd z fajnym klimatem. Teren, na którym jest rozgrywany, ma niepowtarzalny urok i stąd naprawdę duża popularność tej imprezy. Organizatorzy starają się otoczyć opieką startujących i zapewnić im wszystko, czego potrzebują. Należą się im słowa uznania i gorące podziękowania. Zawsze oczywiście można coś zorganizować inaczej. Mój pierwszy udział w Skorpionie uważam za bardzo udany i długo będę go pamiętał.

Pora przedstawić teraz najlepszych:

Kobiety, 100 km (wzięły udział 4 panie):

1.    Anna Trykozko, 24:49
2.    Katarzyna Krystoszyk, 26:04
3.    Magdalena Kuptel, zaliczone 9 punktów kontrolnych
4.    Marta Karpińska, zaliczone 9 punktów kontrolnych

Mężczyźni, 100 km (wzięło udział 28 panów, z kompletem punktów do mety dotarło 21):

1.    Marcin Krasuski, Team 360, 15:10
2.    Taras Koniukhov, Żelesta, 15:20
3.    Andrzej Buchajewicz, MC Kwadrat, 15:46

Kobiety, 50 km (wzięło udział 9 pań, z kompletem punktów do mety dotarło 6):

1.    Iwona Jurkowska, 11:39
2.    Weronika Biała, LKO, 13:30
3.    Zuzanna Szymańska, ICM Adventure, 13:56

Mężczyźni, 50 km (wzięło udział 88 panów, z kompletem punktów do mety dotarło 48):

1.    Wojciech Wanat, Przed-się Milanówek, 8:33
2.    Jan Lenczowski, PHZ, 8:42
3.    Dawid Studencki, 8:49

Miksy, 50 km (wzięło udział 7 zespołów, z kompletem punktów do mety dotarło 5):

1.    Agata Wieraszka, Jacek Wieszaczewski, Jacek i Agatka, 12:44
2.    Joanna Rafalska, Robert Domański, 14:28
3.    Anna Świtalska, Paweł Zapałowski, Leniwce.pl, 15:01

FORUM DYSKUSYJNE

Możliwość komentowania została wyłączona.