4 maja 2012 Redakcja Bieganie.pl Sport

„! Corre Boliwia !” czyli bieganie w Boliwi


Nienawidzę śniegu, mrozu, grubych ubrań i krótkiego dnia. Na szczęście w tym roku początek zimy był niezwykle łagodny, więc przygotowania do półmaratonu Warszawskiego przebiegał w iście wiosennej pogodzie. Niestety w końcu nastała normalna zima…

O wschodzie słońca zmuszam się do ubrania biegowych ciuchów. Za oknem mróz, szadź i stalowe niebo. Wychodzę na dwór, jest gorzej niż myślałem. Szybszy niż zwykle start – staram się rozgrzać. Jednak w ciuchach, które spokojnie starczały do – 15 C jest mi ciągle za zimno. Kolana pracują jak nienasmarowane zawiasy, zimne powietrze kuje w płuca, buty ślizgają się po zamarzniętym śniegu.

Ale nie przesadzajmy – biegać się da. Truchtam więc wzdłuż kanałku, potem laskiem bielańskim do kościoła na skarpie i powrót wzdłuż Wisły – jakieś 8 km… Sprawdzam pogodę było – 24 C i ma być jeszcze zimniej….na szczęście już nie dla mnie. 

Jakieś trzy, czy cztery dni później znowu zwlekam się przed świtem – to ostatni moment żeby pobiegać za trzy – cztery godziny temperatura dojdzie prawie do 40 C… a już teraz jest ze 30. Przeskakuję bramę pola namiotowego. Zmysłowy zapach tropikalnej roślinności i czerwona gruntowa droga…..do roboty – jestem w swoim żywiole, będę pędził, aż zaleję się potem a później wskoczę do krystalicznie czystej Parany płynącej na skraju miasta…

Argentyna

Biegnę w pierwszą  uliczkę miasteczka, jest cichutko, wszyscy śpią – nie wszyscy…niestety.
Spod domostw wybiega z przeraźliwym jazgotem kilka psów, fundując mieszkańcom przedwczesną pobudkę, a mi przedwczesną przerwę w treningu. Oganiam się od kundli i próbuję szczęścia w sąsiedniej uliczce – niestety z identycznym skutkiem…

Jeszcze krótki spacer na większą ulicę, rzut oka na stadko wygrzewających się „sympatycznych” psiaków i na tarczy wracam na pole namiotowe. Tak niezbyt fortunnie zaczęło się  moje bieganie w Ameryce Południowej w małym argentyńskim Iguazu miasteczku na granicy Paragwaju i Brazylii, przy jednych z najpiękniejszych wodospadów świata…

Teraz krótko o mnie. Moim największym problemem jest nadmiar pasji – jestem alpinistą, psychopatycznym koniarzem, amatorem ornitologiem, kajakarzem od przypadku, trochę kolarzem, trenuję siłowo, podróżuję po świecie …więc w niczym nie jestem wybitnie dobry. Biegaczem jestem takim sobie – moje wyniki to maraton 3.38 i półmaraton 1.32.

W poprzednim roku parszywie skręciłem kolano podczas upadku z konia i mimo bardzo dobrego przygotowania kontuzja nie pozwoliła mi dobiec do mety maratonu Warszawskiego Postanowiłem więc odbić sobie w wiosennym półmaratonie. A  że wcześniej w planach miałem wyjazd do Boliwii i Argentyny więc pozostało mi trenować na wyjeździe.

Boliwia

Z Argentyny szybko uciekliśmy do znacznie tańszej i o niebo bardziej egzotycznej Boliwii. Tupiza to niewielkie miasteczko 80km od granicy z Argentyną, położone na wysokości  prawie 3000 m npm. Panuje tu półpustynny klimat a miasto otoczone jest niewysokimi górami. Kolorowe skały o przedziwnych kształtach, wyschnięte koryta rzek. Klimat jak z westernu – skojarzenia zresztą  nieprzypadkowe tu zginęli Sundanse Kid i Butch Cassidi.

DSC 0353 1000

Następnego dnia po przyjeździe wstaję o świcie, przebiegam przez miasteczko bacznie wypatrując psów. Mijam tabliczkę z napisem Tupiza 2950mnpm, przekraczam most i biegnę po asfalcie w stronę  granicy. Temperatura idealna jakieś 16 C, powietrze suche, jednak dość szybko czuję dobrze znane każdemu alpiniście uczucie oddychania rzadkim powietrzem. Obawiam się, że zaraz zasłabnę, zakręci mi się w głowie. Nic takiego się jednak nie dzieje, biegnę równo, trochę gorszym tempem jak samochód na słabszym paliwie, ale bez żadnych problemów. Po drodze parę miłych gestów od  przechodniów i uśmiechy dwóch miejscowych biegaczek ubranych w welurowe dresy. Wracając przez miasteczko pogonił mnie zaledwie jeden kundel. Jakieś 45 minut i 8-9km  ale jak się mówi pierwsze koty za płoty! Następnego dnia ruszany na wspaniałą wycieczkę po Altiplano, gdzie od świtu do nocy jestem zajęty więc następny trening wypada dopiero za trzy dni…..ale za to w jakich okolicznościach! Salar de Uyuni – największe solisko świata 12 106km2 czystej i płaskiej jak stół soli o grubości 80m! Z majaczącymi na horyzoncie górami – to najbardziej abstrakcyjny krajobraz jaki można wyobrazić sobie na tej planecie.

DSC 1383 1000

Godzinę przed zachodem wybiegam z wioski Colchani na skraju Salaru.
Biegnę po zupełnie płaskiej miękkiej, zasolonej i kompletnie pozbawionej
roślinności ziemi, gdzieniegdzie na płaskim polu pozostaje resztki
zerodowanych skał, które niemiłosiernie wykręcają nogi. Biegnę  prosto w
stronę góry na horyzoncie, które po pewnym czasie zaczynają odrywać się
od ziemi i zawisają w powietrzu.

To nie efekt zmęczenia i braku tlenu ale góry wyrastają z salaru, który tak odbija niebo, że nie widać żadnej granicy między solą a powietrzem. Docieram do solnej pustyni, która o tej porze jest zalana kilkucentymetrową warstwą wody. Biegnę po skraju twardą jak beton ścieżką solną obserwując kosmiczny teatr światła przy zachodzie słońca. Pomimo wysokości 3653 mnpm biega mi się lepiej  niż Tupizie.

DSC 1372 1000

To już piąty czy szósty dzień na wyżynie, pomogła pewnie też wycieczka przez przełęcze ponad 5000 mnpm i nocowanie na 4300m npm.

La Paz

La Paz, najwyżej położona stolica świata, na pierwszy rzut oka kompletnie nie nadaje się do biegania – wąskie, tłoczne uliczki ze straganami i co kilkanaście metrów skrzyżowanie. Ale jest na to sposób! Do centrum La Paz dochodzi autostrada, która, jak zauważyłem z autobusu jest również trasą wszystkich biegaczy ze stolicy. W La Paz nie ma też ani jednego płaskiego odcinka drogi! Więc raniutko biegnę  między wąskimi uliczkami o nachyleniu sporo ostrzejszym niż ul.Karowa i wbiegam na autostradę, która również ostro pnie się do góry – podbieg bez żadnej przerwy! Jeśli dodamy do tego wysokość prawie 4000mnpm i smog, to naprawdę nie jest łatwo. Każda próba przyspieszenia poza wyznaczone równe tempo kończy się parszywym uczuciem zaczerpnięcia powietrza, którego nie ma – coś jak próby picia wody z pustej szklanki.

Spotykam pierwszych biegaczy, dziwi mnie ich strój – kurtki, wełniane czapki, grube bluzy a przecież jest plus kilkanaście stopni, biegają też kobiety. Trasa jest niezbyt przyjemna – wprawdzie ruch nie jest duży i samochody mijają biegaczy w bezpiecznej odległości to i tak czuć spaliny i niezbyt przyjemne zapachy z kanału ściekowego. Biegnę w jedną stronę półgodziny. W dole mam piękny widok na miasto, trudno mi powiedzieć ile w pionie zrobiłem podbiegu. Góra La Paz to ponad 4000mnpm, startowałem z 3760mnpm. Powrót tą samą trasą bez przerwy w dół. Na autostradzie robi się większy ruch a na ulicach tłum ludzi podążających do swych codziennych zajęć – wracam więc do hostelu przećwiczonym w Warszawie „miejskim slalomem”

DSC 1494 1000 1

Tego samego dnia dowiaduję się z prognoz pogody, że jedyną poważną szansę na zdobycie mojego pierwszego sześciotysięcznika mam tylko jutro i mam na to niecałą dobę! Jest koniec pory deszczowej czyli najgorszy okres na alpinizm w tym regionie. Mamy wyruszyć z miasta o 9, więc o 6 rano powtarzam bieg po autostradzie, co jak się później okazało nie było najlepszym pomysłem. Oczywiście jak to w Ameryce Południowej bywa wyruszyliśmy z 3 godzinnym opóźnieniem! Opuszczę sobie opis wejścia na Huyanę Potosi 6088 m npm. bo to nie biegowy temat. Powiem tylko, że 6 rano staję na szczycie swego pierwszego sześciotysięcznika – (dokładnie dobę wcześniej wychodziłem na trening biegowy). Po drodze, mdlałem przewracałem się i przeklinałem wszystkie góry świata. Byłem wraz moim kumplem Pawłem jedynymi osobami, które weszły z niższego schroniska 4600 m npm w ciągu 14godzin i po około 18 godzinach od wyjazdu z położonego prawie 2500 m niżej La Paz.

Normalnie zajmuje to dwie -trzy doby z dwoma noclegami na 5300 i trekingami aklimatyzacyjnymi! Okazało się jednak, że zgodnie z przewidywaniami pogoda nie pozwalała zdobyć nikomu szczytu przez następne kilka dni więc satysfakcję mieliśmy ogromną choć dokonaliśmy zbrodni na własnych organizmach. Tego samego dnia schodzimy na dół i wracamy do La Paz! W sumie prawie doba marszu na dół i w górę z 4 godzinną przerwą na drzemkę w schronie na wysokości.  5300 mnpm….Nie wiem tylko czy powinienem mogę uznać to za dobry trening dla biegacza???

DSC 1536 1000

Następnego dnia ruszamy nad Jezioro Titicaca a dokładnie na wyspę Słońca. Ostatnie kilkanaście kilometrów do promu idziemy piechotą w cudownym krajobrazie i nocujemy nad brzegiem jeziora.

Oczywiście wieczorem udaję się na bieganie. Pomimo, że wysokość właściwe ta sama co La Paz  krystaliczne powietrze i cudowne widoki powodują, że biega mi się o niebo lepiej. Pewnie duże znaczenie ma nasza górska przygoda bo teraz dla mojego organizmu 3700 mnpm to nisko.

Wyspa Słońca

Na Wyspie Słońca nie ma żadnych pojazdów! Wszystkie drogi przypominają szlaki z niższych partii Tatr…a były układane za czasów Inkaskiego Imperium! Jak się po tym biega? Miłośnicy  biegów górskich na pewno wiedzą, trzeba dobrze mierzyć każdy krok aby nie skręcić nogi na kamieniach, oczywiście zbiegi to prawdziwa masakra dla nóg. Mam jednak w tym praktykę bo co roku w lato wbiegam na Rysy z schroniska nad Morskiem Okiem (jak na razie 1h.28m28s)… więc i tu biega mi się doskonale tym bardziej, że klimat jak w słoneczny letni dzień w Skandynawii

DSC 1622 1000

Tu zaliczam pierwszy półtoragodzinny bieg  na wyjeździe (czyli czas w jakim zamierzam przebiec półmaraton).” Ostatniego dnia „odkrywam”  drogę Inków głównym grzbietem wyspy o równej nawierzchni i łagodnych bieszczadzkich nachyleniach, dodając widoki po horyzont – rewelacja.

DSC 1642 1000

Wracam jeszcze do La Paz gdzie mam kolejny długi nieprzyjemny „autostradowy trening”. I kompletnie zmieniam klimat – wyruszam do boliwijskiej Amazonii! Jedną z najpiękniejszych dróg świata spadającą z przełęczy 4760mnpm,  aż do zaledwie 230mnpm nad rzekę Beni  do jednego z  najciekawszych tropikalnych parków świata – Madidi! Droga ta jest też niestety jedna z najgorszych na świecie…..podróż autobusem trwała 36 godzin…a było to zaledwie 300km.(średnia prędkość autobusu  8km/h.) Więc gdy wysiadłem ledwo żywy z autobusu w  Rurrenabaque  byłem przekonany, że powinienem był tu po prostu przybiec. Ale Rurrenabaque jest rewelacyjne! Wręcz książkowe tropikalne miasteczko na skraju nieprzebytej selwy.

Jest moc!

I co najważniejsze z fajną trasą wylotową.  Następnego dnia ruszam jeszcze po ciemku. Na mój gust jakieś 27 C i wilgotno….ale jakoś rześko i lekko…. biegnie się niezwykle przyjemnie – czegoś tu jednak nie rozumiem – przy podobnej wilgotności i temperaturze w lato w „mokrym” lasku Bielańskim bieg to prawdziwa makabra. Nieco przyspieszam i biorę głębszy oddech, zachłystuję się wręcz nadmiarem powietrza, które jest tu znacznie gęstsze niż przez ostatnie dwa tygodnie mojej podróży i treningów. Doznaję niesamowitego uczucia lekkiej euforii! Mocne przyspieszenie nie powoduje żadnych przykrych konsekwencji a nieograniczony dostęp do tlenu jest wręcz niesamowity!!!

Jedynym problemem jest drobny bruk nieprzyjemny dla nóg, z którym jednak stare mizuno o szerokiej „platformiastej” podeszwie  radzą sobie nieźle. Bruk kończy się po 20 minutach a dalsza laterytowa czerwona droga jest wręcz idealna. Ciepły klimat doskonale działa na moje ciało, nie czuję żadnych znanych mi doskonale z polskiej zimy sztywnych zimnych mięśni i czy skrzypiących stawów…Dlaczego wszyscy twierdzą, że najlepsza temperatura do biegania to 8-12C?

Bieg przedłuża się do ponad 1h30m a ja wcale nie mam ochoty wracać. Tym bardziej, że na drodze robi się ruch wszyscy podążają do miasteczka do swoich zajęć i ochoczo dopingują biegnącego gringo!

DSC 0344 1000

Następny poranek jest równie udany tyle, że w połowie drogi dopada mnie tropikalna ulewa, zdejmuję koszulkę i pędzę w strugach wody o idealnej temperaturze. Mam niesamowite uczucie jakby samo zderzenie mojego ciała z ciężkimi kroplami deszczu nieco mnie hamowało – i chyba nie było to tylko odczucie. Wbiegam w każdą kałużę chlapiąc niemiłosiernie, czuję się jakbym miał znowu 8 lat!

W podobnej scenerii odbywam jeszcze jeden długi bieg. Niestety w trakcie wycieczki do jednego z najpiękniejszych tropikalnych parków świata Madidi, „niewidzialne” meszki rzeczne okrutnie pokąsały mnie po kostkach, tak że moje zgrabne nóżki zamieniły się w słoniowe słupy, pokryte bolesną opuchlizną. Stan ten trwał 3 dni i nie było w tym czasie mowy o bieganiu.

Po powrocie do La Paz prawię mdleję na ulicy i ze 3-4 godziny w łóżku zajmuje mi ponowne przyzwyczajenie się do wysokości. Dobry powód aby odpuścić sobie trening tym bardziej, że po biegach w tropikach kompletnie nie mam ochoty wciągać w płuca rzadkiego powietrza i gęstych spalin.

6 tygodni upływa jednak bardzo szybko i znowu jestem w Tupizie w drodze do Buenos Aires.
Tu zatrzymujemy się na 4-5 dni. Aby wyruszyć na wycieczkę konną śladami Sundance Kida i Butcha Cassidiego. W Tupizie robię dwa biegi 1h i 1h40m po dobrze znanej mi trasie. Mówiąc w skrócie biegnie mi się znakomicie. Po drodze mijam najoryginalniejszego biegacza jakiego widziałem 50 letni Boliwijczyk, pędzi pięknym maratońskim krokiem ubrany w białą koszulę, elegancką wełnianą kamizelkę, spodnie od garnituru i skórzane czarne mokasyny. Klasyczne pozdrowienie biegacza i elegant oddala się asfaltem niknącym w pustynnych górach.

Następne dni spędzam w siodle, ale każdego dnia o świcie biegam po 1h30 co doskonale robi na mój obity tyłek i zesztywniałe nogi. Cały czas jestem na 3000 m npm poranki są „ledwo” chłodne wręcz idealne, drogi gruntowe i koryta wyschniętych rzek równe i przyjemne dla nóg a pustynne widoki rodem z westernu zapierają dech w piersiach…po prostu cudownie.

DSC 0689 1000

Niestety 3 dni później jestem już w Buenos Aires i oczekuję na odlot do Polski.

Buenos

W tym czasie nie próżnuję i co rano biegam wzdłuż alei Lima, aż do oceanu a właściwie delty Parany. Buenos to całkiem przyjemne miasto ale kompletnie nie egzotyczne przypomina do bólu większe miasta z południa Europy. Rankiem jest całkiem chłodno a powietrze niezwykle rześkie pewnie dzięki bliskości oceanu i dość luźnej zabudowy. Biega się doskonale choćby dlatego, że to najniżej położone miejsce podczas moich treningów od kilku do 0 mnpm. Biegi po centrum miasta opanowałem doskonale w Warszawie więc i tu nie mam problemów. Przebiegam wszystkie czerwone światła o ile nic nie jedzie, a jeśli ruch jest za duży po prostu biegnę z powrotem przez 15  sekund po czym wracam w kierunku świateł i zawsze trafiam na zielone.

DSC 0008 1000

Podczas spacerów po Buenos odkrywam mekkę miejskich biegaczy. Jest to rezerwat w delcie Parany – właściwie w samym centrum miasta, z niesamowitą jak na metropolię bagienną roślinnością i ogromną ilością ptaków. Przez park ciągnie się 12 km pętla szutrowej drogi idealnej dla biegaczy.

DSC 0040 1000
DSC 0033 1000

DSC 0030 1000

A sport ten jest tu bardzo popularny, spotkałem mnóstwo długodystansowców pomimo, że byłem tu w środku tygodnia w godzinach pracy!

W Polsce wylądowałem na tydzień przed półmaratonem pierwszy bieg aklimatyzacyjny pomimo łagodnej wiosny wypadł fatalnie dwa następne dużo lepiej.

Półmaraton Warszawski

Stając na starce 7 półmaratonu Warszawskiego, nie miałem zbyt wielkich nadziei, że zrealizuje swe cele (plan minimum to poprawienie zeszłorocznego 1.32.42 wersja optymistyczna poniżej 1.30.00). Ćwiczyłem nieregularnie, przygotowania rozwlekły się w czasie a nędzne 380km po 4 miesięcznej przerwie spowodowanej kontuzją nie napawały optymizmem. Co gorsza  po wczorajszym rowerku znowu poczułem kolano. Resztki nadziei daje świetna waga 66kg przy 180cm i trening na dużych wysokościach.

Ale ambitnie ustawiam się za balonikami z napisem 1.30. Na starcie spotykam brata Grześka, którego nie widziałem od wyjazdu z Polski, wychudł strasznie i chwali się ,że wybiegał blisko 1000 km. Oj chyba dziś dostanę baty (biegamy na prawie identycznym poziomie).

Po starcie wiem, że nie jest tak źle. Tempo narzucone przez pacemakerów nie wydaje mi się  za ciężkie. Trochę może za zimno, trochę wieje. Na 7 km czuję, że muszę jednak włożyć nieco  więcej wysiłku ponad swobodny bieg. Niby niewiele ale z doświadczenia wiem, że nie wróży to dobrze. Na szczęście po dwóch kilometrach tempo wydaje mi się idealne. 10 km mijam razem z Grześkiem dokładnie w 42 minucie, mam więc według rozpiski około 40 sekund zapasu.

Niestety podbieg pod Agrykolę okazuje się naprawdę ciężki i mimo, że na podbiegu wyprzedzam wiele osób to baloniki z liczbą 1.30 oddalają się o ponad 100 m, widzę w dali drobną sylwetkę w  żółtej bluzie – dobrze, że brat chociaż się utrzymał. Trochę się zawiodłem bo w La Paz czy nad Tititcaca miałem same podbiegi i sądziłem, że tu akurat będę mocny!

Nieco próbuję nadgonić Belwederską ale wiem, że sprint do pacemakerów czuł bym przez następne dwa kilometry a nie mam już zapasu siły. Postanawiam więc trzymać równą odległość bo gdy zgubię baloniki nie będę już potrafił narzucić sobie odpowiedniego tempa. Za szybkie po prostu przedwcześnie mnie wykończy a na za wolne nie mam zapasu czasu. Plan przy średnim wysiłku wypala całkiem dobrze. 20 km mijam idealnie w czasie podanym na czerwonej opasce na ręce!

Przede mną już tylko prościutki asfalt, daję z siebie wszystko. Na ostatniej prostej widzę w dali brata mijającego metę kilkadziesiąt metrów przed balonikami. Ja wbiegam z czasem brutto 1.33.18. Za metą po chwili zamieszana spoglądam na stoper – 1.32.11!  Wielka niepewność …Ile trwała ta „chwila zamieszania”??? mogło to być 20 sekund ale i 5-6 sekund. Koło mnie gość klnie, że zabrakło mu 3 sekund, a mam wrażenie, że wbiegł obok  mnie! Spotykam brata – miał 1.29.11 był przede mną 100 metrów a może 200??. W ile to się biegnie przy finiszu około 15 km/h?

Rozważania przerywa SMS „….brutto 1.33.18, netto 1.29.52 miejsce open 502! O Boże ale jestem szczęśliwy!!!

Statystyki:
Najniższa wysokość treningu 0 mnpm Buenos Aires, najwyższa 4000 mnpm La Paz.(podejście na Huyana Potosi ponad 6000 mnpm)
Najniższa temperatura podczas treningu -24 C Warszawa, najwyższa ok 32 C Rurrenabaque.
Podłoże asfalt, błoto, lita skała, śnieg, kocie łby, sól.
Wybieganych km w Polsce około 180, w Boliwii i Argentynie około 200 ( 16 biegów od 40m do 1h40m, średni bieg 1h15minut

DSC 1166 1000

Możliwość komentowania została wyłączona.