25 sierpnia 2013 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Biegacz kontra impreza


biegacz wino

Mamy pełnię lata, dla niektórych to czas intensywnych treningów do jesiennych startów, dla innych okazja do wakacyjnych eskapad. Gdziekolwiek byśmy jednak nie byli zawsze letnia aura sprzyja większemu zapotrzebowaniu na napoje. I nie mam tu na myśli tylko wody, za którą w upał nie wszyscy tęsknią najbardziej. Na letnich wyjazdach biegacz jest wręcz bombardowany wszelkimi propozycjami spożycia jakiegoś orzeźwiającego napoju wyskokowego – piwa, wina, szampana, drinka – na samą myśl szumi w głowie, a co dopiero gdy staje się w bezpośredniej konfrontacji z wyborem. Wtedy pojawia się moralny i przede wszystkim zdrowotny dylemat, co wybrać żeby nie stracić wyrobionej miesiącami formy, co podjadać żeby nie przyjąć nadmiernej ilości kalorii i ile wypić żeby następny dzień zacząć od treningu, a nie od porannego pawia. 

U cioci na imieninach 

Na wstępie chciałbym podkreślić, że ten tekst nie ma na celu zachęcania kogokolwiek do picia alkoholu, ale powiedzmy sobie prawdę, większość biegaczy lubi sobie od czasu do czasu strzelić piwko po treningu czy wypić kieliszek dobrego wina do obiadu. Czasami zdarzają się jednak sytuacje, w których po prostu pije się trochę więcej – urodziny, imieniny, ślub kuzynki czy choćby zwykły piątkowy wypad na miasto ze znajomymi. To co prawda często bardzo fajne i udane imprezy, ale stwarzające biegaczowi pewne rozterki – pić ze wszystkimi to co jest i się dostosować czy zamanifestować swoje sportowe życie i nie pić wcale lub tylko swoje ,,biegowe’’ alkohole. No właśnie, to chyba problem, z którym każdy biegacz zetknął się nie raz.

 

Po pierwsze, trzeba powiedzieć sobie jasno, jeżeli ktoś już nas zaprasza na imprezę, to powinien uszanować nasz sposób bycia, ponieważ jako biegacze mamy prawo pić i jeść zupełnie inne rzeczy niż reszta towarzystwa, podobnie jakby na tej samej imprezie znalazł się również wegetarianin, żyd i alergik pokarmowy; oni również niekoniecznie spożywaliby to co wszyscy. Gdy jesteśmy w nowoczesnym i inteligentnym towarzystwie to w tej kwestii nie powinno być problemu, gorzej gdy na horyzoncie pojawia się nagle jakiś „wujek Henio”, który zacznie wywody typu: No co sportowiec nie napijesz się wódeczki z wujaszkiem? Przecież kilka kieliszków jeszcze nikogo nie zabiło, przestań pitolić i pij normalnie jak wszyscy! Ta z pozoru śmieszna sytuacja bywa prawdziwym testem asertywności dla biegacza, którego argumenty o zdrowym stylu życia nie zawsze do każdego przemawiają. Jedynym wyjściem w takim przypadku jest po prostu przeczekanie i stopniowe przyzwyczajanie rodziny i znajomych do swego odmiennego sposobu picia i żywienia. Powinni to zrozumieć, a to co na początku może wydawać się dla nich szokiem, z biegiem czasu powszednieje.

 

Czasami chciałoby się wręcz unikać pewnych rodzinnych eventów, ale niestety głupio by było gdybyśmy nagle zaczęli omijać rodzinę szerokim łukiem tylko dlatego, że ich styl bycia nam nie odpowiada. Dla mnie osobiście znalezienie kompromisu w takiej sytuacji nie było trudne – po prostu kieruje się kilkoma zasadami, które znacznie ułatwiają mi przetrwanie wszelkich rodzinnych nasiadówek i innych imprez ze znajomymi. Przede wszystkim orientuję się jaka ilość przeróżnych smakołyków się szykuje, jeżeli zapowiada się tylko rodzinny obiad to tego dnia wykonuję normalny trening według planu, jeżeli jednak po obiedzie są w perspektywie jakieś dodatkowe przekąski, a do tego ciasto i kawka to do swego porannego treningu dokładam trochę kilometrów aby była jako taka równowaga energetyczna i co najważniejsze, mniejsze wyrzuty sumienia. O ile jakaś ponadprogramowa ilość kalorii to nie jest zbytni problem, zwłaszcza po porządnym porannym treningu o tyle kwestia alkoholu może stworzyć biegaczowi pewne schody.

 

Moja zasada w tej kwestii jest prosta i trzymam się jej od lat, nie piję wysokoprocentowych alkoholi, takich jak wódka, whiskey czy koniak. Unikam też wszelkich słodkich drinków, które oprócz alkoholu ładują do krwioobiegu spore dawki zbędnego cukru. Uważam, że bardzo dobrą alternatywą dla biegaczy jest wino i piwo, które nie zawierają zbyt wiele alkoholu, a oferują różne dodatkowe składniki mineralne i witaminy. Zamiast więc wlewać w siebie kolejny kieliszek bezwartościowej wódki, po której na drugi dzień nie będzie siły nawet na najwolniejszy trening, lepiej sięgnąć po butelkę dobrego, najlepiej wytrawnego wina lub kilka butelek regionalnych piw. Dlaczego regionalnych to chyba już biegaczom tłumaczyć nie trzeba, bo każdy wie jak słabej jakości i jak bezwartościowe oraz pozbawione smaku są przemysłowe popłuczyny z wielkich koncernów. Niestety nie na każdej rodzinnej imprezce mamy taki wybór trunków jaki byśmy chcieli i wówczas stajemy w obliczu moralnego dylematu – poddać się sile ogółu i pić to co wszyscy czy złamać zasady savoir-vivreu i przyjść ze swoim alkoholem? Myślę, że trenowanie biegania w dużym stopniu usprawiedliwia takie zachowanie i sportowcy pewne ogólno przyjęte normy społeczne mają jednak prawo delikatnie łamać. Toteż wniesienie na miejsce imprezy butelki swego ulubionego wina nie powinno nikogo zgorszyć, a jedynie utwierdzić w przekonaniu, że ta nasza pasja to jest coś na czym nam bardzo zależy. Takim zachowaniem pokazujemy też, że bieganie nie pozbawiło nas możliwości normalnego życia, tylko stworzyło nieco inną drogę, po której się poruszamy. Drogę wesołą, urozmaiconą, ale ciut zdrowszą od innych. 

Pora na grilla
No dobrze, powiedzmy już, że pierwszy etap testu asertywności mamy za sobą, a ponieważ jest lato, zatem mija jakiś czas i pojawia się kolejna pokusa – grill u znajomych. To coś czego wielu biegaczy nie potrafi sobie odmówić i słusznie, bo niby z jakiej racji? Grill ma tę przewagę nad rodzinną imprezą czy domówką, że istnieje tutaj jakikolwiek limit ilości pokarmu – kiełbaski, kaszaneczki czy kawałki soczystej karkówki kiedyś się kończą, pozostaje chleb i dogasający węgiel. Niestety na polskich grillach wciąż królują tłuste mięsiwa, kiełbasy i inne tego typu przysmaki, które są prawdziwym wyzwaniem dla wątroby. Nie wiem czy to z przyzwyczajenia do tradycyjnej ciężkiej polskiej kuchni czy też z braku finezji, wciąż brak jest alternatywnych, zdrowych grillowych dań, które można by było skonsumować bez późniejszych wyrzutów sumienia. Grillowany halibut z porami czy też grillowany bakłażan z mozarellą byłyby świetnymi substytutami. Niestety polska mentalność wciąż każe traktować grilla jako przyrząd do pieczenia mięsa z zakazem wstępu dla ryb i warzyw. I tutaj podobnie uważam, że warto naruszyć normy społeczne i wkroczyć do ogrodu z zawiniętą w sreberko i przyprawioną wcześniej rybą oraz butelką wina i dobrze się bawić ze świadomością zdrowszego wyboru. 
Weekendowy melanż – wróg twojego treningu
Chyba najgorsza rzecz jaka może spotkać biegacza w cyklu treningowym to propozycja piątkowego lub sobotniego wypadu na miasto ze znajomymi czyli modny ostatnio, tzw. clubbing. Jest to niejako niszczenie sobie formy na własne życzenie. Rażące oczy błyski stroboskopów, unoszący się wszędzie dym papierosowy, do popicia słodkie drinki lub wątpliwej jakości piwo, a w drodze do domu tłusty kebab XXL w budce 24h, to wybuchowa mieszanka, która nie pozostaje bez wpływu na naszą kondycję. Moje stanowisko w tej kwestii jest stanowcze i dla mnie nie ma od niego żadnych odstępstw; albo decyduję się na bieganie i podchodzę do niego z sercem i odpowiedzialnością albo swoją energię zostawiam w klubie. Chyba każdy biegacz jest świadomy tego jak trudno wyjść na trening po przetańczonej i suto zakrapianej nocy sylwestrowej. A przecież obecne weekendowe melanże w ostatnim czasie nabrały takiego tempa i rozmachu, że zbytnio się już nie różnią od przeciętnego Sylwestra. Domyślam się, że zaraz pojawią się głosy sprzeciwu, że przecież można ustalić w tym temacie jakiś kompromis, że można od czasu do czasu iść się ,,wybawić’’ i zaszaleć nawet jeśli jest się biegaczem. Może i można, ale niestety zazwyczaj jest tak, że jeden piątkowy „melanżyk” potrafi wywołać zgubną w skutkach reakcję łańcuchową, a zatem pojawiają się kolejne imprezy, nowe kluby, nowe drinki, nowy klimat, a z nimi kolejne stracone pieniądze oraz… forma.  
 
Boże Narodzenie i Wielkanoc – miłe, wspólne i rodzinne tracenie formy 

Polskie święta i związane z nimi niekończące się obżarstwo owiane są już legendami. W tych dwóch okresach na przeróżnych forach biegowych nadchodzi czas gorących dyskusji, których tematy zazwyczaj krążą wokół wrogich biegaczom kalorii, narzekań na długie rodzinne nasiadówki przy stole i ogólne trudności w treningach. Nie ma co się dziwić, wszak święta to takie jakby połączenie kilku imprez rodzinnych w jedną, rozłożoną na kilka dni.

 

Bardziej doświadczeni biegacze wiedzą doskonale, że w tym okresie choćby nie wiadomo jak starać się liczyć kalorie to i tak ich ilość jest na tyle duża, że do założonego przez siebie planu treningowego trzeba dołożyć trochę dodatkowych kilometrów, aby utrzymać jako taki bilans kaloryczny. Moim zdaniem w te dni zamiast wykonywania treningów typowo interwałowych, lepiej skupić się na spokojnych, dłuższych wybieganiach, które pozwolą na spalenie większej ilości kalorii. Bo nie oszukujmy się – wielkanocne mazurki, żurki, biała kiełbasa czy bożonarodzeniowy barszcz z uszkami to nie są potrawy, wobec których większość biegaczy przechodzi obojętnie. Podczas świąt standardy żywieniowe wyznacza nasza polska tradycja we własnej osobie, toteż w tym przypadku nie polecałbym manifestowania swego sportowego stylu życia, poprzez spożywanie własnych wyszukanych potraw.

 

Ja stosuję kilka zasad, dzięki którym w żadne święta nie tyję ani kilograma; po pierwsze próbuję wszystkiego na co mam ochotę, ale w nieco mniejszych porcjach, po drugie nie zasiadam do kawy i ciasta bezpośrednio po posiłku (swoja drogą kto wymyślił ten głupi zwyczaj, że po sycącym bądź co bądź obiedzie należy natychmiast ładować w siebie cukier pod postacią rozmaitych domowych wypieków?). Po trzecie zaplanowane kilometry realizuję zawsze wcześnie rano, aby uniknąć popołudniowego biegania z obciążonym żołądkiem i po to by ze swego treningu nie czynić przed rodziną wielkiej manifestacji. Jak widać nawet z dłuższych polskich świąt można wyjść obronną ręką, nie tracąc formy i nie stając się pełnym jak bańka – wszystko zależy od rozsądku, indywidualnych możliwości przyjmowania ponadprogramowych kalorii oraz od tego czy nie damy się przekonać rodzince, która wychodząc na godzinny spacer sądzi, że spaliła podczas niego tyle kalorii, że przysługuje im kolejna, pokaźna porcja smakołyków.

 

To zawsze był dla mnie fenomen, że ja spalając rano około 1500 kalorii zastanawiałem się na co sobie mogę pozwolić, a na co nie, podczas gdy inni, nie trenujący w ogóle lub ewentualnie spacerujący, pochłaniali wszystko bez większych wyrzutów sumienia. Bieganie jednak zmienia sposób postrzegania pewnych spraw, na szczęście ze zdrowym pożytkiem dla nas. 

Impreza na imprezie… biegowej!?     
Wydawałoby się, że bieganie i picie alkoholu to dwie kompletnie wykluczające się sprawy. Alkohol przecież odwadnia, podnosi ciśnienie krwi i powoduje specyficzne rozleniwienie organizmu (lub dziwne pobudzenie u innych). Piwko wypite po ciężkim treningu, lampka wina do obiadu czy nawet ,,ciut’’ większa ilość alkoholu w trakcie urodzin to nic złego w porównaniu z piciem podczas zawodów. Ktoś powie, zaraz, zaraz, przecież na zawodach organizatorzy dają zawodnikom tylko wodę lub napoje izotoniczne. Oczywiście na większości tak jest, jednak w kalendarzu imprez biegowych możemy raz po raz napotkać biegi podczas których organizatorzy serwują biegaczom alkohol. Mam tutaj na myśli takie biegi jak np. francuski Marathon du Medoc, gdzie zawodnicy mają możliwość raczenia się lokalnymi winami na punktach odżywczych lub niektóre maratony w Niemczech, gdzie stoliki obfitują w napełnione piwem kufle (np. Frankiche Schweiz Marathon). Do tego dochodzą typowo alkoholowe biegi, na których picie jest integralną częścią regulaminu – to różnego rodzaju „piwne mile” czy też okolicznościowe studenckie sztafety z ,,szotami’’. Były przypadki, że podczas takich biegów zawodnicy wymagali interwencji służb medycznych w skutek przeciążenia mięśni sercowych lub wymiotowali na trasie. To chyba nie jest widok, który chcielibyśmy oglądać i utożsamiać biegania z czymś tak obrzydliwym. Nie wiem kiedy dokładnie zrodził się pomysł na organizowanie tego typu biegów, ale jest faktem, iż zdecydowanie nie powinny one mieć miejsca, zwłaszcza w sporcie, który uchodzi za jeden z najzdrowszych na świecie. Te dwa światy – świat biegania i świat alkoholu nigdy nie powinny się łączyć, a to co wydaje się niektórym oryginalną i atrakcyjną formułą biegu może okazać się zgubne w zdrowotnych skutkach. Biegajmy więc na zawodach, a pijmy (jeśli już chcemy) – po. I choć w sierpniu tego roku sam mam w planach start w I Lubuskim Maratonie Szlakiem Wina i Miodu to na punktach odżywczych serwowanego wina pić nie zamierzam, za to na mecie… to już moja półsłodka tajemnica.  
Bieganie to nie tylko sztuka szybkiego poruszania nogami, to również sztuka dokonywania wyborów i umiejętności obiektywnej oceny założonych przez siebie celów. Oczywiście nikt biegaczowi nie każe zostać zupełnym ascetą, bo wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Nawet czołowy polski maratończyk Marcin Chabowski w jednym z wywiadów wyznał, że jest miłośnikiem piw regionalnych, a wielu czołowych Kenijczyków nie wyobraża sobie świętowania zwycięstwa bez lampki dobrego wina czy szampana. Pomimo tego zarówno oni – zawodowcy jak i my amatorzy wybraliśmy sobie ciężki sport, który zmusza do ograniczenia pewnych rzeczy. Najważniejsze to znaleźć w tym wszystkim równowagę, pomóc innym zrozumieć nasze zdrowe nawyki i szukać kompromisu pomiędzy sportem, a wszystkim co z nim niezwiązane, bo taki kompromis w biegach długodystansowych jest jednym z najlepszych środków treningowych. 

Możliwość komentowania została wyłączona.