5 marca 2007 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Bieganie – sposób na życie


Od pewnego czasu bieganie odgrywa w moim życiu bardzo dużą rolę. Jest jedną
z moich ulubionych czynności, obok łażenia po górach, palenia ogniska albo
gapienia się w gwiazdy. Można powiedzieć, że stałem się nałogowcem – zwykle
biegam 60-70 kilometrów tygodniowo. Oczywiście, nie zawsze tak było. Jak do tego
doszło?

Próby biegania podjąłem, gdy chodziłem do szkoły podstawowej.
Niestety, nie miałem wystarczającej motywacji – nie miał mnie kto zachęcić. Na
lekcjach WF głównie grało się w piłkę a jako zdecydowany indywidualista bardzo
źle wypadam we wszelkich grach zespołowych. Potwierdziło się to w liceum – moja
przydatność podczas gry w "kosza" czy siatkówkę była bardzo ograniczona.
Nauczyciele byli zaskoczeni, gdy dość dobrze wypadłem podczas biegu na 800m
(mimo, że pod koniec "wysiadłem" i ledwo dotarłem do mety), ale nie wyciągnęli z
tego odpowiednich wniosków.

W 1989 roku poszedłem na studia (Uniwersytet Jagielloński, fizyka). Po
pierwszym WF-ie podszedł do nas trener sekcji lekkoatletycznej i starał się nas
namówić, żebyśmy przeszli do niego. Postanowiłem spróbować i… złapałem
bakcyla.

Już podczas pierwszego treningu dowiedziałem się, dlaczego moje pierwsze
próby były nieudane – po prostu próbowałem zbyt szybko biec i w efekcie szybko
się męczyłem (należało raczej maksymalnie zwolnić ale przebiec założony
dystans). Już wtedy dokonałem czegoś, co wcześniej wydawało mi się niemożliwe –
zrobiłem pełne kółko wokół krakowskich Błoń (ok. 3600m). Wprawdzie lekkim
truchtem i pod koniec ledwo żyłem, ale jednak. Nie zrażało mnie to, że byłem
najsłabszy w grupie, co znalazło odbicie podczas pierwszych zawodów
międzyuczelnianych.

Dość regularnie uczęszczałem na treningi i ku swej radości stwierdziłem, że
znacznie mi się poprawiła kondycja. Czasem nawet ot, tak sobie ubierałem dres i
szedłem pobiegać nad pobliską rzeką Rudawą – sprawiało mi to przyjemność.
Stwierdziłem, że taki wysiłek zapewnia znakomite odprężenie np. po trudnym
egzaminie. Poza tym stwierdziłem, że zdecydowanie wolę długie dystanse od
krótkich. Przeżyłem miłe zaskoczenie latem, podczas wycieczek górskich, kiedy
stwierdziłem, że mogę chodzić szybciej i dłuższe odcinki niż dotychczas.

Następny rok nie przyniósł rewelacji – wprawdzie na zawodach już nie bywałem
ostatni (raczej przedostatni lub trzeci od końca 😉 ), ale efekty treningów nie
były aż tak widoczne. Przełomowy był trzeci rok, kiedy ostro się przyłożyłem do
biegania (treningi dwa razy w tygodniu a w sobotę lub niedzielę "przebieżka" nad
Rudawą lub po Lasku Wolskim) i zacząłem zajmować punktowane miejsca (czyli 12-te
i powyżej). Wtedy pobiłem swój rekord życiowy na 3 km (10:07.3).

Kolejne lata przyniosły spadek formy. Powód? "Skomputeryzowałem się" i to
pochłaniało mi mnóstwo czasu, choć, oczywiście, miało to również swoje dobre
strony – nabrałem wprawy w obsłudze komputerów, bardzo mi to pomogło przy
pisaniu pracy magisterskiej i później w pracy zawodowej. W każdym razie, coraz
rzadziej chodziłem na treningi (zwłaszcza, że od 4. roku WF nie był obowiązkowy)
i biegałem. Wprawdzie po ukończeniu studiów nie zerwałem kontaktu z Sekcją i
nadal brałem udział w zawodach, ale wyniki były coraz gorsze – doszło do tego,
że na 3 km wynik poniżej 11 minut uważałem za "bardzo dobry". No i zacząłem tyć
– z 56 kg "podskoczyłem" na 60, w maksimum miałem aż 64 kg. W górach też było
coraz gorzej, choć nadal byłem w stosunkowo niezłej formie.

Ten regres trwał ok. 5 lat. Zdarzało się, że przerwy w bieganiu wynosiły 2-3
miesiące! Czasem nawet miałem zamiar biegać, ale akurat padało lub był mróz. Nie
byłem z siebie zadowolony, ganiłem siebie za lenistwo ("co to za harcerz, który
boi się deszczu?") ale jakoś nie mogłem się przemóc.

Parę razy zdarzyło mi się wyjechać za granicę, na różne szkoły letnie.
Korzystając z tego, że było więcej czasu, biegałem wtedy codziennie, każdego
ranka, dystanse ok. 5 km. Wprawdzie to nie to samo, co w domu (moja "zwykła"
trasa miała ok. 15 km), ale za to znacznie częściej. Po każdym wyjeździe
zauważałem znaczny wzrost kondycji – niestety, tylko chwilowy. Jakoś nie
wyobrażałem sobie codziennego biegania w domu – najkrótsza "rozsądna" trasa
miała niecałe 8 km i uważałem, że to zdecydowanie za dużo jak na codzienne
bieganie.

Przełom nastąpił na początku 1997 roku. Wtedy na dwa i pół miesiąca
pojechałem na uniwersytet w Durham, w ramach programu wymiany doktorantów
(sponsorowane przez TEMPUS). Postanowiłem, że będę biegał codziennie. Warunki
były bardzo dobre – niedaleko miasteczka studenckiego było sporo ścieżek.
Zacząłem od nieco ponad 3 km ale po krótkim czasie ustaliłem dystans na ok. 5.2
km. Po jakimś czasie nawiązałem kontakt ze studenckim "Cross Country Club" i co
niedzielę biegałem z nimi ok. 6 lub 13 mil (czyli 10 lub 21 km). Oprócz tego, co
sobotę i niedzielę chodziłem na długie, piesze wycieczki. W efekcie, dość szybko
zacząłem chudnąć a kondycja uległa znacznej poprawie.

Po powrocie do domu stwierdziłem, że szkoda byłoby stracić tak dobrą
kondycję. Spróbowałem biegać we wszystkie dni powszednie 7.8 km a w soboty i
niedziele 15 km (zimą odpowiednio 8.5 km i 15.5 km) – okazało się, że nie
stanowi to dla mnie problemu. I tak już zostało (choć ostatniej zimy trochę się
"opuściłem" i nie biegałem dłuższych dystansów, tylko codziennie 8.5 km). I znów
na zawodach międzyuczelnianych (w których nadal biorę udział, niejako "z
przyzwyczajenia") zacząłem osiągać przyzwoite wyniki, moja waga oscyluje w
granicach 58-59 kg a w górach radzę sobie znakomicie (przynajmniej jak na moje
możliwości).

Wczesną wiosną 1998 roku postanowiłem zrealizować swoje marzenie – przebiec
dystans maratonu w czasie poniżej 3.5 godz. (próbowałem tego kilka lat
wcześniej, ale udało mi się przebiec zaledwie 35 km). Co 2 tygodnie którejś
soboty lub niedzieli biegałem zamiast 15 km odpowiednio dłuższy dystans, ale w
płaskim terenie (wały nad Rudawą). Zacząłem od niecałych 20 km; gdy czułem, że
"opanowałem" dany dystans (wystarczało przebiec ze dwa-trzy razy), zwiększałem
go o kolejne kilka km. W końcu doszedłem do upragnionego maratonu (ściślej, było
to ok. 43.1 km). Udało mi się przebiec 4 razy, za każdym razem z lepszym czasem
– od ok. 4:10 do 3:34. Ten ostatni wynik, po odliczeniu ostatnich 900 m, dał
czas poniżej 3:30 !!!

Następny rok poświęciłem krótszym dystansom, czyli biegałem nieco bardziej
pod kątem zawodów międzyuczelnianych (gdzie najdłuższy dystans to 3 km).
Niestety, nie udało mi się "zejść" poniżej 10 min. na 3 km – może nawet by się
udało, ale gdy byłem w najlepszej formie, podczas biegu odniosłem kontuzję i
miałem czas ponad 10:19, mój nalepszy wynik z tego sezonu to 10:11. Ale może
jeszcze kiedyś się uda? 😉 Za to pobiłem rekord życiowy na 1500 m (z tego co
pamiętam, 4:37).

Jesienią tamtego roku postanowiłem wziąć udział także w innych imprezach
biegowych. Ściślej mówiąc, chciałem to zrobić już wcześniej, ale nie udało mi
się zdobyć odpowiednich "namiarów". Wystartowałem w nowohuckim Memoriale im.
Bogdana Włosika (ok. 4.3 km) i Marszobiegu Niepodległości (spod kopca
Piłsudskiego pod kopiec Kościuszki, ponad 5 km, teren pagórkowaty). Wyniki były
zachęcające – wprawdzie nie mogłem się równać z najlepszymi, ale jak na amatora
wypadłem całkiem przyzwoicie.

Ostatnio, gdy szukałem w Sieci informacji o innych biegach, udało mi się
trafić na stronę www.bieganie.pl a w niej m.in. na kalendarz imprez biegowych.
Zamierzam w niektórych wziąć udział (zwłaszcza w tych bliżej Krakowa i w
górach). No i spróbować sił w maratonie – może jeszcze nie w tym roku, ale…
Moim kolejnym marzeniem jest wystartować w słowackim Biegu Grzbietem Niskich
Tatr (Bieg Hrebenom Nizkich Tatr, z Chaty gen. Stefanika pod Dziumbierem do
Donoval, 45 km, czerwonym szlakiem przez Chopok, Vel’ką Chochulę i Kozi Chrbat,
organizowany pod koniec czerwca) – najlepsi pokonują tą trasę w 3.5 godz., może
udałoby się zmieścić 5 godz.?

Jaki stąd morał? Wiele zależy od nastawienia psychicznego oraz oceny własnych
możliwości. Nie potrafiłem biegać 4, 10, 15 … 43 kilometrów dopóki nie
uwierzyłem, że jestem w stanie to zrobić. Same chęci nie wystarczą, ale kiedyś
trzeba zrobić pierwszy krok. Podobnie z bieganiem codziennym – ciężko zacząć,
ale potem jest coraz łatwiej. Jeśli się trenuje rzadko, łatwo jest się wybić z
rytmu i bywa ciężko zacząć od nowa. Jeśli się biega codziennie, wchodzi to w
nawyk i nawet najgorsza pogoda nie odstrasza. Doszło do tego, że jeśli mam
przerwę w bieganiu wymuszoną np. kontuzją albo chorobą, czuję się nieszczęśliwy
i staram się przerwę skrócić do minimum (nie dotyczy to wycieczek górskich –
wtedy mam wystarczająco dużo wysiłku…).

Zdaję sobie sprawę, że nie każdy może sobie pozwolić na codzienne bieganie –
ja jestem w tej sytuacji, że nie mam wyznaczonych godzin pracy, gdyż liczą się
efekty w postaci publikacji a nie odsiedziany czas. Ale bieganie bynajmniej mi
nie utrudnia pracy, wręcz przeciwnie. Najlepsze pomysły przychodzą mi do głowy
podczas drogi do pracy albo właśnie podczas biegania, przy czym nie wtedy, gdy
przepełnia mnie energia i myślę o biciu rekordu trasy, tylko gdy biegnę
swobodnie, nie koncentruję się na biegu. Bieganie jest ważne tym bardziej, że w
pracy większość czasu spędzam siedząc przy komputerze.

Jeśli ktoś mimo wszystko nie może się zdecydować na bieganie albo robi to
bardzo nieregularnie, zawsze może spróbować znaleźć kogoś podobnego. Trudniej
znaleźć wymówkę jeśli kolega uparł się, żeby danego dnia biegać 🙂

I jeszcze jedno. Jeśli ktoś (tak, jak ja kilka lat temu) uważa, że najlepsze
lata ma już za sobą i jest skazany na ciągły spadek formy, wcale nie musi mieć
racji. Wystarczy, że zacznie mocniej i częściej trenować.

Możliwość komentowania została wyłączona.